„Zakwity” podzielone są na trzy części, rozpoczynamy inicjacją, kończymy „pierwszym razem”, a pośrodku jest jeszcze miłość. Każdą część otwiera zwersyfikowany kawałek wyjęty z różnych porządków tekstowych, napotykamy się na hasło ze słownika, opis serialu oraz kilka zdań wyciętych z poradnika dla młodzieży. Ten zamysł może świadczyć o świadomym podejściu autora do poezji inicjacyjnej, próbie podjęcia gry z mocno zajechanym motywem. Można byłoby się kłócić, czy pierwsza miłość i „pierwszy raz” same nie są inicjacją, wstępem do czegoś, choć prawdopodobnie autor przez umieszczenie na początku tomiku definicji inicjacji, niejako zeruje jej znaczenie i wprowadza swoje zasady. Gdyby traktować część inicjacyjną według chronologii tomiku, jest to wtajemniczanie naznaczone wieloletnią traumą, śmiercią i dramatem, które prowadzi ku pierwszej miłości, unieważniającej stare horrory. Według klucza podejmowanych tematów, końcem inicjacji byłoby opuszczenie domu rodzinnego, wieloosobowa ucieczka z małych miasteczek. Pokusiłbym się jednak o stwierdzenie, że autor rozszerza potencjał definicyjny tego słowa, zrównując inicjację z całym życiem, z każdą podejmowaną próbą.
Trusewicz wprowadza do swojego tomiku kilkudziesięciu bohaterów rozsianych po całym kraju. Każdy z nich zwierza się, gada, przeżywa, cierpi. Zabieg wydaje się interesujący, choć jego odbiór zależny będzie od sposobu, w jaki zapragniemy „Zakwity” czytać. Gdy wpadnie nam do głowy, że jest to próba wcielenia się autora w dwadzieścia dziewięć postaci, młodych chłopaków i dziewczyn, tomik zwyczajnie nie zadziała. Czytelnik zbyt szybko klepnie w stół i krzyknie, sprawdzam! Spyta, na jakiej podstawie autor tworzy obrazy miast i bohaterów. Czy są to jego fikcje, czy często się przeprowadzał w dzieciństwie, a może to opowieści znajomych albo cykl społecznych wyobrażeń na temat ludzi i miast? Zdradzają go trochę wiersze osadzone w miejscach charakterystycznych, wokół których zawsze unosi się chmurka hashtagów. Gdy narracje przejmuje Artur z Bytomia, to oczywiście jego wspomnienia układają się w trójkąt skojarzeń: węgiel-piłka-twarda łapa ojca. Gdy mowa jest o mieszkaniu w Kołobrzegu, zza zdań wyłania się plaża, kraken i bosman. Jednak kiedy do głosu dochodzi na przykład Weronika z Siedlec, nie słyszymy ani słowa o charakterze miejsca, nie ma szybkich skojarzeń. Bo właściwie co można byłoby napisać o Siedlcach? Stąd odczucie, że gdy człowiek wchodzi w trzydzieści garniturów, spod szwów wychodzi kreacja szyta zbyt grubymi nićmi. Krzysztof Siwczyk, którego Trusewicz w swoim pisaniu przypomina, w debiutanckich „Dzikich dzieciach” postanowił wyprowadzić język i wiersze nie z wielu miejsc, ale tylko z gliwickiego osiedla, które znał najlepiej.
Drugim problemem, który pojawia się przy „wcieleniowym” odczytaniu „Zakwitów”, jest zbyt duże podobieństwo poszczególnych historii. To opowieści z klubu ludzi o trudnej przeszłości w świecie, w którym rodzice nie rozumieją swoich dzieci i lubią umierać. Każdego toczy niespełnienie, ktoś nie dotrzymał obietnic, bliskich wspomina się tylko ze zdjęć. Trupy sypią się gęsto, wszyscy zapadają na nieuleczalne choroby. Każdego z nas dotykają większe lub mniejsze tragedie, ale ilość kwitnącego nieszczęścia jest w tomiku zbyt przytłaczająca. Niektóre z tekstów są wzruszające, ale poprzez nadmiar przestajemy wierzyć w ich tragedię, zamienia się ona w wyciskacz łez, w tzw. okruchy życia. A trauma realizowana na dodatek przez narratorów z całego kraju wywołuje takie wrażenie, jakby cała rzeczywistość spełniała się tylko i wyłącznie w klimacie smutnych ludzi, dzieciaków, którzy oddychają rakotwórczym powietrzem i jedzą z azbestowych talerzy, a jedynymi probiotykiem na szarość i zakażenie jest miłość.
Możliwe, że „wcieleniowe” odczytanie „Zakwitów” jest odbiorem naiwnym, skoro autor trzy razy mruga okiem, tu cytuje opis serialu, a tutaj śmieszne poradnikowe rady o tym, jak wchodzić w życie. Dojrzewanie podlane tradycją, popkulturowo przerobioną traumą, podszeptami z papieru i ekranu, złotymi cytatami musi wydać się schematyczne i jałowe, i o tym pewnie mówi Trusewicz, wykorzystując chór głosów.
Można tomik potraktować także jako rodzaj autorskiej samoanalizy, rozbitej na wielu bohaterów albo pewną tematyczną grę w berka – postaci przekazują sobie historie, grają w głuchy telefon, w którym dozwolone są tylko bardzo poważne tematy. Autor umieszcza swoje figurki w różnych miejscach w kraju, każdej wręcza tekst, aby przez nią wyrazić się z dystansem, jak zza ściany.
Nie sposób odmówić autorowi umiejętności przelewania rozbłysków świadomości na słowa i trzeba być ślepym, by nie dojrzeć stojącej za tym specyficznej wrażliwości. Trusewicz jest czuły na detal, pożera rzeczywistość, potrafi o niej opowiedzieć, zostawiając jednak spawanie znaczeń czytelnikowi; umiejętnie gra w niedopowiedzenia. Baza umiejętności i poetyckie przygotowanie stoją na wysokim poziomie, ale „Zakwity” to specyficzny tomik, w zależności od chęci, podejścia i empatii odbiorcy można opowiedzieć o nim jako o przesadzonym, zbyt onkologicznym albo bardzo dobrym.
Kornel Maliszewski