Poboczność i przeszłość – recenzja “Dwóch chutorów”

„Dwa chutory” to dwa domy, dwa folwarki, które są prawdopodobnie wspomnieniem tego, co było. Można też pomyśleć, że jeden reprezentuje przeszłość, a drugi myślenie o przeszłości. Teraźniejszości w tomiku Zyty Bętkowskiej jest niewiele, woli ona skupić się na obrazach w sepii, domach i ludziach, których już nie ma, zapomnianych przedmiotach. Nie jest to wspominanie afektowane, a raczej zagadkowe tworzenie zdań, często gorących i nieprzystających do siebie, które rozrywają miejsca i czas. W pewnych fragmentach tomiku autorka przedstawia proste sceny, które prawdopodobnie się wydarzały. Małe zwierzę przemyka pod płotem, linia słońca przesuwa się po ścianie, wiatr nadciąga od strony łąki. Czuć w tych fragmentach umiłowanie do detalu, na przykład, „by przypadkiem wargi nie dotknęły owłosionej brodawki//na policzku ciotki”. W innych pokazuje obrazy, które może na świecie istniały, ale przez dezynwolturę języka, atak na scenę i zdarzenie, wydają się kompletnie nierealne. Są to rzuty oka na zatrzymany świat, który reprezentuje formę schyłkową, tak jakby autorka mówiła – było już tak wiele przemijania, że już za wiele go nie będzie. W jeszcze innych momentach Bętkowska pokazuje, stwarza obrazy, które rządzą się swoimi zasadami, są obrazami dla obrazów poza kwestią fikcji i prawdy. Te momenty przypominają wyimki z tomików Romana Honeta. Najrzadszą, choć wyczuwalną, formułą spotykaną w „Dwóch chutorach” jest językowa gra. Powstaje wrażenie, że obcuje się z językiem, który rodzi się sam w sobie, nie odpowiada niczemu, żadnej rzeczywistości obiektywnej, zamknięty, skupiony, skierowany do wewnątrz.

Wyjątkową wartością „Dwóch chutorów” jest łączenie różnych słowników. Zwykle tomiki osadzone są w jednej rzeczywistości językowej, zaś Zyta Bętkowska w swój nurt główny, czyli to, co dotyczy natury i łemkowszczyzny, wrzuca anglicyzmy, postaci mitologiczne, slang naukowy, matematyczny czy muzyczny. Tworzy to zaskakujący, choć często odrobinę niekomunikatywny, przekaz. Tworzony w bardzo indywidualnej niszy, która rządzi się swoimi, przez siebie tylko zrozumiałymi, pryncypiami, ustawiając zasieki znaczeniowe i puszczając dym, nie pozwalając odbiorcy na bezpieczne rozgoszczenie się wśród zdań. „Dwa chutory” przypominają twórczość Brunona Schulza czy Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, autorów jakby wyizolowanych mentalnie i geograficznie, którzy aby oswoić to, co najbliższe, przystąpili do językowej podróży w głąb siebie. Możemy traktować tomik Bętkowskiej jako zagadkę bez podpowiedzi, zagadkę, która w żaden sposób nie chce być rozwiązana.

Roztopiona w pustce bohaterka tomiku wspomina, patrzy, myśli, ale co ciekawe, nie opuszcza jej napięcie, monologom towarzyszy wysoka temperatura emocjonalna. Chwilami wydaje się być na skraju załamania nerwowego, kieruje ją chęć zrozumienia wszystkiego, próbuje zakomunikować ciągłe zatrucie myśleniem i czuciem, osadzeniem w czasie. Ktoś jej towarzyszy tak, jak Dyckiemu matka. Jest to człowiek porwany, niedoskonały, niedokończony, w kawałkach, będący na ostrzu noża. Sama bohaterka wierszy twierdzi, że „nigdzie nie będę szczęśliwa, jeśli zabiorę tam siebie”. I rzeczywiście taka jest, szczęście osiąga tylko raz, będąc w „Czarnym Kogucie”, reszta życia upływa jej na odrętwieniu i niepokoju. Mówi, że „nie ma// łagodnych przejść między plamami szczęścia// a plamą rozpaczy”. Najczęściej tkwi w plamie rozpaczy lub niespokojnym byciu pomiędzy.

„Dwa chutory” to miks rejestrów językowych, zagadkowość oraz poszukiwanie przez autorkę poezji na różnych płaszczyznach życiowych. Dobrze, że nie wyłuskuje ze świata fragmentów standardowo kojarzących się z poezją, lecz traktuje poetycko całość życia i potrafi napisać wiersz na przykład o grze w „Kierki on-line”. Jest to tomik dla odważnych, lubiących historie ściśle związane z autorem osadzonym poza głównym nurtem życia społecznego.

Kornel Maliszewski