Piotr Barański wraca z nową poezją, tym razem zebraną w zbiorze o szybkim, dobrze brzmiącym tytule, „Rym”. Zbiór ten jest kolejnym ogniwem konsekwentnej strategii twórczej autora. Wszystkie tomiki Barańskiego wydają się spowinowacone ze sobą, tak jakby mocno szczepione dłońmi z resztą twórczości poety, razem tworząc coś w rodzaju sznura, pochodu dążącego w przyszłości do utworzenia koła spełnienia. A stanie się to wtedy, gdy formuła poetycka będzie już w całości gotowa i zastygnie w ostatecznym kształcie.
Autor głównie przez swoje notki biograficzne prowadzi politykę samookreślenia, zdefiniowania swojej twórczości, rozbicia mylnych interpretacji, które przylgnęły do jego starszych kawałków. Czuje się w tych autotematycznych wstawkach chęć pokazania swojej zmienności, własnej drogi metamorfoz. Barański jednak nie zmienia się tak bardzo, co wcale nie musi zostać odebrane in minus, jawi się raczej jako kontynuator swojego stylu, w którym pierwsze skrzypce gra zwięzłość, minimalizm.
Sposób podania wersów w „Rymie” jest beznamiętny, prawie mechaniczny, a autor, mam wrażenie, chce mówić o czymś ludzkim, emocjonalnym, uczuciowym. Z tego mętliku formy i treści wypływa całkiem ciekawa sytuacja kontrastowa, przypominająca wyobrażoną scenę z Odysei Kosmicznej, w której komputer HAL 9000 zacząłby deklamować poezję swoim głosem ze specyficzną kadencją. Prawdopodobnie jego wiersze nie byłyby oparte na opisie, wytwarzaniu klimatu czy określonego poetyckiego tła, ale na ciągłej produkcji znaczeń. Taka właśnie jest poezja Piotra Barańskiego, każdy jej wers ma dążyć do specyficznego morału, puenty, otoczki logicznej, która niesie za sobą znaczenia lub odkrywa pewien potencjał nowego spojrzenia w pozornie przezroczystych językowych zbitkach. Tym samym czytelnik naturalnie zostaje postawiony przed zadaniem, jego pobyt w „Rymie” ma charakter gry zręcznościowej, łamigłówki do rozwiązania. Każdy wiersz jest małym labiryntem, poziomem do przejścia, niedużym sejfem, do którego zbliżamy się z widelcem. Tak naprawdę po skończonej lekturze powinniśmy otrzymać planszę, na której wyszczególnione byłyby nasze osiągnięcia i wyniki: ilość rozwiązanych zagadek, wziętych złotych monet, tajnych bonusów, liczba uników przed toporem, ślepą uliczką czy wnykami ustawionymi w trawie. Poezja interaktywna? Automaty z poezją? Poezjonoid? Prawdopodobnie autor „Rymu” powinien włączyć się w ten nowy nurt.
Co się wydarzy, gdy Barański utworzy wspomnianą już całość, słodkie koło, swoje królestwo, do którego będzie dzierżyć klucze? Zastygnie, będzie obserwatorem własnego pola na mapie, czy wyruszy, aby odkryć nowe tereny? Możliwe także, że wszystko zburzy, aby zasiać nowe ziarno na gruzach jednostkowego świata. Jak uczy Susan Sontag w „Przeciw interpretacji”, literatura nie powinna być tylko służką autora, który przygotowuje zagadki znaczeń do rozwiązania, czy też wypożyczalnią szkiełek egzegezy, nakładanych we własnym światku przez czytelnika. Może chodzi o coś małego, prywatnego, nienazywalnego, tajemniczego, coś, co wybucha w całkiem innym miejscu, niż tam, gdzie podłożyliśmy proch.
Kornel Maliszewski