Jarosław Klejnberg – Cud nad Wisłą

Ja, cokolwiek to znaczy, urodziłem się w Polsce i tam spędziłem wiekszość, póki co, mojego życionka. Już kiedy przeczytalem słynną ksiażkę o tym jak eskimoski myją sobie włosy moczem wiedziałem, że bedę studiował etnologię. Zawsze fascynowały mnie odmienności tradycji, lecz w głębokiej wierze to wszystko maczałem, w głębokiej wierze w ponadkulturowość natury ludzkiej. Jednym z impulsów dla mojej tworczości były piosenki Africa Simona w połączeniu z tradycją poezji romantycznej, jak najbardziej, polskiej. Wczesne moje utwory zaginęły, jak mniemam, bezpowrotnie. To co zostało a datuje się od wczesnych czasów studenckich w mieście Krakowie i późniejszych czasów narkotycznych w tymże mieście a także czasów postnarkotycznych oraz utwory pisane w Izraelu stanowi zawartość książki “Cud nad Wisłą”. Nie jest to oczywiście pełny obraz mojej twórczości, lecz wysoce reprezantacyjna większa jej część i bardziej znacząca. Chciałbym pozdrowić mojego starego już przyjaciela Adama Wiedemanna z którym, jak i z Irkiem Ziółkowskim, napisaliśmy wespół dramat “Czysta powieść kryminalna”. Pozdrawiam też Miho i Martę i Bena i moich braci, szczególnie Andrzeja, mamę, babcię i wszystkich dobrych ludzi na Ziemii. Drukowałem to tu to tam od roku 1996, kiedy to debiutowałem w piśmie “Nowy Nurt”. Od roku 1998 przebywam w Izraelu, gdzie próbuję mieszkać a może i żyć. A w ogóle to się cieszę, choć godzinę temu było mi smutno.



Boża jajecznica

Stołek wysoki. Ja na nim siedzę. Wściekłość wyziera mi z oczu i pluska się w powietrzu. Atmosfera robi się gorąca. Zgryźliwość, złośliwość wyłazi i uśmiecha się ironicznie na prawo i lewo. Twarz wykoślawiona do granic niemożliwości pryska krwistością szatańską a usta grają jak harmonia w rękach szaleńca.

Drożdżówka z makiem na talerzyku przykucnęła a obok niej herbata z cytryną zadymiła. Psiakrwie!

Przesiadłem się. Też wysoko, lecz przynajmniej z oparciem- ścianą z cegły archaizowanej.

Rozpruwam w myślach świnię rapierem, dłubię dłońmi w jej trzewiach wieprzowych. Kopię resztki trupa. Mlaskam tak głośno jak ogłupiały z gniewu grzmot z jasnego nieba. Maluję w myślach obraz wendety. Zemsta wydaje się konieczna i nieodzowna, choć jej przyczyny ani widu ani słychu. Przyczyny nie ma. Jest jedynie stan, który męczy organizm, a organizm broni się przed nieznanym sadystą i sam zadaje ból stworzeniu.

Nitki drgają w oku. Białko i żółtko oczne drą ryja na wszechświat. Ja, my- centrum, dyspozytorium! Nie drażnijcie nas! My tu pany!- z chłopska zawołują. Krew napływa do oczu i przecina białko siatką hemoglobiny. Zęby wymykają się spod osłony warg i ryją w sobie nawzajem. Spójrzmy! Przyjrzyjmy się. Ależ tak! Widzimy! Ubytki.

Rozlega się śmiech szatana zza rogu i widzimy rożki. Okazuje się, że to rożkowate drożdżówki z makiem ożyły na chwilę, by dać upust swej wściekłości. Ktoś czy coś zakłóca spokojność, kosmos kawiarnianego diabła.

Pojawia się istota z innej planety, a możemy to rozpoznać po tablicy rejestracyjnej przytroczonej do torebki jak do samochodu. Widmo przeszło, śmignęło jak fryga, smyk-smyk, zaszeleściło, puściło spaliny i na powrót wypłynęło omijając kofeinowe ostrowy filiżanek zamieszkałych na drzewianych stolikach.

Było, nie ma.

Pozostał tylko w pamięci numer. Nic więcej. Czy aby na pewno? Wychodzę. Już wściekłość schodzi mi z ust, ale nie wylatuje jak konającemu w mieście Rzymie, lecz pozostaje jej gorzki smak. To taki dzień, gdy Bóg robi sobie jaja i to w dodatku z kiełbasą. A ja ma alergię na Jego jajecznicę.