Całe szczęście, sklep jeszcze otwarty. Pani Hania pracuje, świątek, piątek czy niedziela, kaska brzęczy. Jedenastego listopada też brzęczy, w końcu niepodległość uczcić trzeba, Piłsudski jak z Magdeburga wrócił, też pewnie czcił. Dwunasta w południe minęła, napić się można, więc idę do pani Hani, pani Haniu, żołądkową pani da.
Niestety żołądkowej nie ma, wyszła. Pani Hania rozkłada ręce, takie święto, pan popatrzy, panie Mrozku, naród rocznicę czci. Żeby tylko nie zaczęli czcić jak w zeszłym roku, obrusza się z głębi sklepu pan Henio, znowu kostką brukową będą rzucać, psia mać. A co pan, zabronisz, wyrywa się pan Gutek, piastujący w objęciach dwie flaszki, niech demonstrują sobie. A pan co myślisz, panie Mrozek, pytają. Nie chcę wikłać się w spory, mówię, tylko rocznicę uczcić. Pani Haniu, żubrówkę w takim razie proszę, literka pół.
Całe szczęście żubrówka jest. Pomarańcze jakieś dorzucam, delicje, ptasie mleczko, pani Hania utarg sobie świąteczny zrobi. Pakuję do siaty, za mną drepcze wynurzony z głębi sklepu pan Henio, dwadzieścia żubrów taszczy, w puszkach. Balety u pana, panie Heniu, mówię, jak na wojnę paczki pan niesie. Jakieś koleżanki pan zaprosił, zagajam, może wpadnę i ja do pana, pytam, żubrówka do żubrów, pustynię zalejemy, puszczę przemierzymy.
Niestety, nie trafiam z żartem, pan Henio robi cierpiętniczą minę, mlaska. To jest okup, mówi grobowym głosem, okup, psia mać. Jaki okup, pytam, pani Hania kasuje żubry, dorzuca gratis od siebie trzy cukierki z mieszanki wedlowskiej, dwa bajeczne i paryski, osłodzić chce panu Heniowi rocznicę. A taki, mówi pan Henio, taki panie Mrozek, z psem przyszedłem po zakupy, opowiada, pod sklepem go zaparkowałem, eleganciaro, mieszanki wedlowskiej kupić i żytnią na rocznicę chciałem, kaszanki trochę i smalcu. Wychodzę, psa nie ma! Zabrali, złodzieje, zostawili mi tylko te kartkie, o, patrz pan, mówi i pokazuje, łypiąc okiem spode łba.
Całe szczęście wziąłem okulary, przeczytać mogę. Kartka jak kartka, w kratkę, z zeszytu zwykła kartka, zapisana. Czytam. Zostaw pod trzepakjem 20 żubrów, inaczej pies nieboszczyk, czytam. Lepiej nie kombinuj, bo kundla na oczy nie zobaczysz więcej. Podpisano: spragnieni.
Niestety nie ma nic więcej, żadnej poszlaki, kto mógł taki żart ponury w święto narodowe panu Heniowi zrobić. Obracam kartkę w dłoniach, wyczytać coś z niej próbuję jak z ręki. Psa pana Henia każdy zna, łaciaty taki, mały i brzydki, kraczate nóżki, posiwiały pyszczek, wyleniały grzbiet, Sosik się wabi, pan Henio go na czerwonej smyczce po osiedlu prowadza.
Całe szczęście, że to nie mnie to spotkało, zaciukałbym na miejscu, grzmi pan Gutek z flaszką w objęciach. Co za podłość, dołącza pani Hania, przejęta jak podfruwajka, jeszcze w świąteczny dzień! Stoję skonsternowany, panie Heniu, pytam, no i co, niesiesz pan to piwo terrorystom?
Niestety, nie mam wyjścia, wzdycha pan Henio, co ja począć mogę? Sosik stary jak ja, ale swój, w samotności dotrzymuje towarzystwa, szczeknie, jak premiera w telewizji pokazują, znaczy, porządny, na ludziach się zna. Ratować muszę. Niech już stracę, ile za te żubry wyjdzie, nie majątek przecież. Panie Heniu, oponuję, na policję idź pan, przecież to porwanie jest, raz się pan ugniesz i nie wydostaniesz głowy nad powierzchnię. Na jakie policje, odpowiada pan Henio, panie Mrozek, życia pan nie znasz. Jakie policje? Na Grochowie jesteśmy.
Całe szczęście, mówię, że na Grochowie, z Grochowa, ta dzielnica dobrze chowa, na dobrego sąsiada nie usłyszysz złego słowa. To nie nasze muszą być, te spragnione, ale obce, na policję pan dzwoni, ale już. Przecież kundla wyleniałego ratować nie będą, skarży się pan Henio, już im zostawię te żubry, pies mi bliższy niźli koszula ciału, czy jak to tam szło, mówi zrezygnowany. Panie Heniu, tak nie można, ripostuję, wolę walki usiłuję w nim wzbudzić. Niech pan się nie poddaje, zaraz coś wymyślimy.
Niestety pan Henio nie słucha. Pani Hania ma łzy w oczach, z ciężkim sercem stówkę od pana Henia bierze za te żubry, pan Henio z sercem jeszcze cięższym zaczyna taszczyć puszki do wyjścia.
Całe szczęście olśnienie na mnie spływa, eureka, e równa się mc kwadrat, krzyczę, panie Heniu, niech pan walczy! Zrobimy tak, mówię: zasadzimy się w krzakach pod trzepakiem na nich, zaraz tu skrzyknę chłopaków. Pomożecie? Pomożemy, prawdziwych przyjaciół ratuje się w biedzie, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! Niech pan no chwileczkę poczeka, ze sklepu nie wychodzi, rzucam przez ramię i lecę już, niech mi pan tylko zakupów pilnuje.
Niestety chłopcy radarowcy pomocni nie bardzo są, sklep pani Hani otwarty od rana, święto uczcić zdążyli. Pilnie obserwuję okolice trzepaka: pusto. Pukam, stukam, chodzę, proszę, szantażuję i przekupuję, jeśli mam czym.
Całe szczęście udaje mi się zebrać paru, którym para tylko w gwizdek nie pójdzie. Porozrabialiby my, mówią i zacierają ręce, mieliśmy na marsz iść, ale tu się lepsza ustawka szykuje, mówi Duży Greg i wyjmuje z szafy bejsbola. Kominiarkę brać – pyta Mały Fred i rozgrzewa sobie nadgarstki, brać, psia jej mać, krzyczę bojowo, za niepodległość Grochowa od obcych elementów i organizmów, walka trwa! Idą za mną, watahą idą, pod trzepak.
Niestety pan Henio mnie nie posłuchał i już ustawił puszki, w piramidkę ustawił, sam zniknął. Filuję jednym okiem, w sklepie się zaszył, pod skrzydłami pani Hani zbawicielki osiedla naszej. Daję mu znaki, że sytuacja pod kontrolą, idziemy z chłopakami, pan Henio trzepocze rękami. Już za późno na odwrót, nadaję alfabetem Morse’a. Kości zostały rzucone, zostaną porachowane.
Całe szczęście pan Henio nie oponuje, zostawia nam wolną rękę, wszystkie ręce nam zostawia wolne. Zasadzamy się pod trzepakiem, okopujemy w piaskownicy, za winklem i za śmietnikiem. Idą, krzyczy nagle Duży Greg i już doskakuje do dwóch takich, co ukradli psa. Chuchra to takie, szczypiorki, ledwie od ziemi odrośnięte, żarty im się zachciało stroić, psubratom.
Niestety zwęszyli pismo nosem i nogi za pas! Łapaj, goń! drze się Mały Fred, bij, zabij, jak pod Grunwaldem! Pędzą, aż się za nimi kurzy, iskry krzeszą, wióry lecą. Dopadli. Byleby nie na śmierć, myślę, litanię odmawiam, byleby Sosika uratowali.
Całe szczęście chłopcy obeszli się z hultajami łagodnie, za uszy prowadzą, nadszarpnięte lekko, otarte, skrwawione, ale całe. Chłoptasie kuleją, chwieją się, nogi splątane, Duży Greg i Mały Fred ich jak na egzekucję wiodą, skruszonych, zbolałych. A za nimi? Za nimi dumnie na kraczatych łapkach kroczy Sosik, ciągnąc za sobą czerwoną smycz.
Niestety, w międzyczasie tak zwanym ktoś podebrał żubry spod trzepaka, piramidka pieczołowicie ustawiona runęła. Ale nieważne, to już, nieważne, mamy sprawców, zaraz dokona się nad nimi sąd i kara, a tymczasem pan Henio jak oparzony ze sklepu wylatuje i jak torpeda, jak rakieta ruska międzykontynentalna na spotkanie Sosika pędzi. I Sosik przyspiesza, i startuje, jakby do lotu się miał poderwać, i są, spotykają się! Pani Hania bije brawo, wszyscy w oknach też biją.
Całe szczęście! – triumfuje pan Henio, tuląc Sosika, wyjmuje z oczu kłaki, Sosik różowym jęzorem miele, obcałowuje pana swego. – Całe szczęście! Jak ja się martwiłem, piesku, co ja przeżywałem! I mnie się gęba rozdziawia w uśmiechu, i mnie cieszy spraw taki pozytywny obrót.
Niestety nie wszyscy mają się z czego cieszyć. Chłystki dwa, bumelanty, nosy obite na kwintę zwiesiły, wyroku czekają. Ostro z nimi? – pyta Mały Fred i zaciera ręce. – Nie za ostro – komenderuję, chociaż Duży Greg głaszcze bejsbola, a w oku mu się błyska. Zaczynam się bać, żeby tu jakiej wojny domowej nie było.
Całe szczęście chłopcy łaskę mają chętkę okazać i okazują. Zdjąć portki chłystkom każą i na gołą dupę odmierzają razy. Jedenaście! Za Święto Niepodległości, pasem skórzanym, sprać spragnionych, niech mają za swoje! Jedenaście i jedenaście, leją, nie za mocno, wtrącam, nie za mocno.
Niestety chyba ciut za mocno, bo wyrostki łzami obficie na chodnik kapią, mamy wzywają. Dosyć, zarządzam, dosyć, za swoje dostali. Egzekucja zostaje wstrzymana, chłystki podciągają portki i uciekają gdzie pieprz rośnie. Weźcie, chłopcy, te żubrzyki co zostały w nagrodę, rzecze pan Henio, należą się wam, taka sztama, takie za pan brat! Duży Greg i Mały Fred klepią pana Henia po ramieniu, do usług, panie Heniu. Pan Henio tuli Sosika, podkarmia go kaszanką, pani Hania rozdaje wszystkim mieszankę wedlowską, mnie coś oko swędzi, zabieram swoją reklamówkę, kaptur naciągam, odwracam się, co jest, cholera, z tym okiem.
Całe szczęście mam swoją żubrówkę, delicje i pomarańcze. Piękne w tym roku Święto Niepodległości, psiakość. Psia jego mać.
Zobacz także: