Jechaliśmy rankiem do Wałbrzycha przez oblepiony śniegiem postindustrial. W fabrycznych budowlach przez wybite okna wystawiały głowy młode brzozy. Wszystko, co cenne, było doszczętnie opędzlowane przez pokolenia nieustraszonych ludzi z niewielkimi wózeczkami napędzanymi kołami od rowerów. Pomiędzy resztą wykwitły zachodnie stacje benzynowe, karłowate piekarnie i domy starców, małe warsztaty samochodowe reklamowane pociętymi kawałkami blachy, która ma przypominać auta w ruchu zawieszone w próżni. W plecaku obijały się o siebie buteleczki z czarnym płynem, wyłuszczałem bratu szczegóły wypadu: „mamy stówę od matki, więc na pierwszy nocleg jest. Meldujemy się, idziemy na deptak, szukamy drużyn starszych babek. Uśmiechamy się, przymilamy się, proponujemy produkt, opychamy produkt. „Za ile?”, brat spytał. „Hm, trzeba zacząć od ceny zaporowej. Albo inaczej, podchodzisz lub podchodzimy, mówimy: powróżyć pani za dwie stówki? Babka oczywiście odpowie: zmykaj, hultaju, oszukańcu. My do niej: co pani, co pani, to nie koniec naszych możliwości, oferujemy pani, tutaj następuje wielki szok wraz z wyjęciem ampuły, eliksir młodości. Babka, jak to babka, skontruje, „czy ja wyglądam tak staro”? „Pani, staro? Jeśli ktoś tak pani powiedział, my się nim zajmiemy, proszę pokazać, który to kalecznik?” Kobiecina się zaśmieje, co będzie oznaczać, że zbliżamy się do transakcji. Nie zapominaj o kontakcie wzrokowym i cielesnym, tu komplement, tu oczko, tu dotknięcie ramienia. Targujemy się i spuszczamy do pięciu dych, mniej nie ma mowy, trzeba szanować produkt”, zaśmiałem się i zacząłem bazgrać w skroplonej parze na szybie. Odmalowałem babki jako kropki i nas, większe kropki. „Atak, atak, atak, sprzedaż”, zniszczyłem bohomazami całe szklane płótno. Brat wyjął małe winko, pociągnęliśmy po łyku. „Wigilia za dwa dni, tam może nie być babek. I drugie, czemu nie sprzedajemy w tych szklankach na przykład soku porzeczkowego, też jest ciemny”. „Primo, jak się dostaje przydział z NFZ na sanatorium, to się przyjmuje, niezależnie od daty. Primo dwa, sok by nie zadziałał, a tutaj łykasz i coś ci wibruje w głowie, możesz to nazwać nawet młodością, sam poczułeś, nasz towar nie jest trefny”. Kamil ruszył szyją, patrząc na swojego brata jak na mądrego człowieka, co mnie ucieszyło.
Siedzieliśmy sami w rozczochranym Autosanie, siedzenia były wybebeszone i obazgrane piskliwymi markerami, wszyscy pisali, że są najlepsi i chuj. Minuty zlewały się z kilometrażem, kierowca znudzony przebijał się przez grudy piekielnego błota i zmarzliny. Pozdrawialiśmy go z końca autobusu, odpowiadał, szumiąc i się denerwując. Po godzinnej trzęsącej się gehence dotarliśmy do Wałbrzycha. Weseli przyjaciele ducha czasów podmienili 21 wiek na rzewne brunatno-sepijne obrazki z 85 roku. Kohorty ludzi w zwałach pluchy dobijały się do nielicznych busów. Szaliki i czapki wpadały im pod nogi, powykrzywiane fizjonomie nienawidziły całości co wokół. Struktura Wałbrzycha poprowadzona od pijackiej linijki chwiała się, pragnęła się ukryć pod kopułą, zwojami materiału. Odczekaliśmy swoje, aż chodniki się wyludnią; ze skarpy obsypanej biało-szarym patrzyła na nas ogołocona choinka z bombkami zrobionymi z wytłaczanek do jaj.
Autobus miejski do Szczawna, uzdrowiskowej miejscowości ustawionej tuż obok górniczego eldorado, zajechał po dłuższym czasie. Wałbrzych szczerzył się do nas, dobrze, że oddzielała nas od miksu senno-brudnych patchworków gruba szyba pojazdu. Można się urodzić w nie najlepszym miejscu, ale i tak nostalgia po latach wpuści we wspomnienia barwne klopsy, co nas ratuje na pięćdziesiątym równoleżniku.
Wyskoczyliśmy z miejskiego na drewnianym przystanku w Szczawnie. Miasteczko przygotowano na przyjście Chrystusa Bobaska, podczepiono nad ulicami kolorystykę na sznurach. W oddali widzieliśmy smukłe bloki Wałbrzycha, ale wchodząc głębiej w rachityczne, ładne uliczki Szczawna, można było o tym wszystkim zapomnieć. Cała miejscowość starała trzymać się uzdrowiskowego klimatu: sklepy miały drewniane witryny, po przesmykach przemykały znudzone ekipy sprzątające. Deptak rzeczywiście opustoszał przedświątecznie, ale liczyłem na to, że z wieczora, gdy w okolicznych salkach muzycznych grają zapomniane gwiazdy, dawno wyplute przez show biznes, znów się zagęści. Na bruk wylegną zwarte nowo przyjacielskie grupy kobiece w kurtach narciarskich i obowiązkowo z porcelanowymi pijałkami napełnionymi wodą źródlaną.
Zaczęliśmy szukać noclegu. Wszystko w okolicach domu zdrojowego, znaczy długiego pawilonu w zdobionym drewnie, było drogie paskudnie. Recepcjonistki patrzyły na nas z przekrzywionym w kpinie jednym okiem, pokazywały, że musimy odejść od centrum, aby dostać coś poniżej pięciu dych na osobę. Włóczyliśmy się, węsząc za taniną, ale kolejni odźwierni pokazywali nam środkowy paluch. Daleko, daleko, gdzieś prawie na końcu miejscowości, znaleźliśmy skąpy pokój nadzorowany przez wiekową zasuszoną właścicielkę. Nie mówiła za wiele, chyba ogłuchła w momencie pierwszych uderzeń na Westerplatte. Dogadaliśmy się, gestykulując i wciskając jej do ręki czterdzieści złotych. Popatrzyła na nie, leżące w jej wyżłobionej czasem dłoni, podniosła głowę w nasze rejony, uśmiechnęła się. Zajęliśmy minimalny pokoik z dwoma łóżkami i czterdziestocentymetrową przegrodą między nimi. Rzuciliśmy się na leżanko, odpoczęliśmy chwilę od życia, które było.
Niebawem usłyszeliśmy stuk przy ścianie przy legowisku Kamila, a następnie regularne wzdychania. Ktoś leżał na kimś tam za miękką dyktą, uderzali razem łożem w komodę, komodą w ścianę. Spojrzeliśmy na siebie z bratem litościwie, prosząc, aby nie były to jęki właścicielki. Po kilku minutach dźwięki ustały, kazałem bratu otworzyć drzwi na korytarz i czekać na rozwój wydarzeń. Z pokoju obok cichaczem wymknął się młody chudy chłopak. „Za nim!”, zakomenderowałem. Dogoniliśmy go na wąskich schodach. Gdy nas zobaczył, chciał uciec, ale skutecznie go przytrzymaliśmy. „Ile dostałeś?”, „jak to ile?”, „no ile dostałeś za przelecenie jej?”, „nic nie dostałem”. „Jesteś chory, jak możesz to robić ze staruszką?”, „ona nie jest jeszcze taka stara”, „człowieku, opamiętaj się, ona widziała wojnę”. Chłopak, w momencie nieuwagi, wyrwał się i uciekł w śnieżne Szczawno. Kamil próbował go capnąć, ale gość wymknął się w dół alejką. Wróciliśmy na górę z przetrąconymi niesmakiem flaczkami. Postanowiłem zapukać do pokoju, aby wszystko stało się jasne.
„Tak?”, ozwał się głos. „Możemy na chwilę?”. „To ty Romek?”.
– Tutaj nie Romek.
– A kto?
– Znajomi Romka.
– Znajomi?
– Proszę nas wpuścić.
– Poczekajcie chwilę – minął kawałek. – Zapraszam! Weszliśmy z bratem, w pościeli leżała inna kobieta, mniej więcej sześćdziesięcioletnia, lekko spuchnięta, brunetka. „Czego chcecie?”. „Chcieliśmy coś sprawdzić”, „co takiego?”. „Bo wie pani, Romek się przechwalał”
– Jak to się przechwalał?
– Mówił, że pani jest suka ostra – brat się wtrącił, spojrzałem na niego ze zgrozą. – Że każdemu pani da i jeszcze dopłaci. Kobieta spojrzała na nas z nienawiścią, jakąś taką szczerą podskórną wzgardą.
– Więc – Kamil nie dawał za wygraną. – Chciałem zaproponować wróżenie z rączki za dwie stówki albo, no, seks, też za dwie stówki. Starsza pani zerwała się z łóżka, kołdra opadła, pokazując nalane ciało z niebieskimi żyłami pod białawą podomą. Zrobiła to bardzo sprawnie, ręka z pierścionkami wysadzanymi kamieniami półszlachetnymi wstrzeliła się w policzek brata. Ja miałem być następny, ale szóstym zmysłem ją za nadgarstek złapałem. „I co, kurwa?”, zbliżyłem się do niej twarzą, wypowiadając kwestie jak dresiątko w kołysce pod przystankiem. Kobieta się wystraszyła, zastygła. „Zrobimy tak, mamy tu coś na sprzedaż, a pani to grzecznie kupi. Towar jest dobry i wart swojej ceny. Proszę 99 złotych, muszę wyjść na chwilę, Kamil pilnuj matrony”. Pobiegłem do pokoju, wróciłem za moment. Brat uprawiał z babą zapasy. Uśmiałem się, aby za chwilę postarać się ich rozdzielić. Dojrzała naparzała się wytrawnie, z trudem razem rozpłaszczyliśmy ją na kołdrze w krówki. Podstawiłem jej pod ogląd czarną ampułę. „Co to?”, wycharczała. „To dobra rzecz, lek, można powiedzieć. Gdyby czuła się pani smutna w tego sylwestra, Romek by nie przyszedł, proszę spożyć”. „Podaj mnie torebkę”. Kamil dał jej torbę lepiącą się do stołu. Wyjęła portfel, z portfela stówkę. „Mamy dzisiaj promocję, zaledwie 99 złotych”. „To mi dajcie złotówkę, wspaniałomyślni”. „Kamil, proszę podać pani resztę”.
Wychodziliśmy patrząc na bezradną starszą osobę wgapiająca się bez wyrazu w brunatną ciecz kolebiącą się w szklanym opakowaniu. Po wyjściu strzeliłem brata w łeb, „tępy jesteś?! Jaki seks za dwie stówy, popieprzyło cię?”. „Sam mówiłeś”, wciągnął gile, „aby najpierw proponować coś drożej”. „Nie, no, kurwa, nie ma dla ciebie ratunku, wracaj płakać po dziewczynce, po jakiejś pizdce bez gustu”, popchnąłem go na drzwi od naszego pokoju, wpadł do środka, rozkraczył się na łóżku. Po odbiciu się od materaca, poleciał w moją stronę, usiłując przygwoździć mnie do podłogi. Dałem mu się, aby mógł poczuć się raźniej. Zapragnął mnie dusić, lecz przestał. „Co ty myślisz, że jesteś najmądrzejszy?”, krzyknął, łapiąc łezkę spływającą po nosie. Zrzuciłem go z siebie, położyłem się na łóżku, zamknąłem oczy. „Jakbyś chciał, najsłodszy Kamilku, wiedzieć, od dawna czuję się jak śmieć, najłatwiej tak przeżyć”. „Co? O czym ty gadasz?”, siedział zapłakany na deskach podłogowych. „Nic, kurwa. Czekaj tu”, powiedziałem, gdy wycierał twarz wykrochmalonym prześcieradłem.
Zapukałem kolejny raz w drzwi, kobieta cicho mruknęła. Wszedłem, zobaczyłem, jak płacze, wbijając twarz w poduchę. „Idźcie żesz już stąd, zrobiliście swoje”. Usiadłem blisko niej, wypuściłem ciche, niesłyszalne „przepraszam”. Wystartowałem z monologiem, że obiecałem coś bratu, obiecałem, że się powiedzie, chciałem mu zaimponować, bo jemu, i mi też, się ostatnio nie układało. Że plan nasz się stał ważniejszy niż rzeczywistość, chcieliśmy go za wszelką cenę zrealizować. „Proszę przyjąć pieniądze”, powtórzyłem raz który. „Co mnie to obchodzi?”, obróciła się w moją stronę, zapłakana, spuchnięta. „Co mnie to obchodzi, nie chce tych pieniędzy”, złapała za ampułkę. „Proszę tego nie pić”, chciałem jej ją odebrać, ale zacisnęła na niej palce z siłą obcęgów. „To narkotyki, proszę ich nie pić”. „Może to i lepiej”, zaczęła mocować się zębami z korkiem. Złapałem ją, telepiąc jej pokaźnym ciałem, ale było za późno. Pokazała mi z dumą pustą buteleczkę. „Mój boże niebieski”, wypadłem z pokoju.
„Zbieramy się stąd, spierdalamy natychmiast”, targnąłem swój placek, „całe Szczawno się zaraz zgrzybi”. Wybiegliśmy po trzeszczących schodach, pogoniliśmy w dół jak wcześniej Romek. Usiedliśmy w zaułku za Żabką, gdzie wystawiali kartony. Musieliśmy zająć terytorium miejscowej żulerni, bo pod nogami piętrzyły się butelki po jabolach. Oddychaliśmy głośno, Kamil zapiszczał, „jaki plan?”. „Nie wiem, psylocybina poszła w obieg, to nie może się dobrze skończyć. Trzeba opchnąć wszystko i spadamy.” Po pięciu minutach nadeszła grupka bejów, przywitali się z nami, wyciągnęli od nas po długich pertraktacjach frycowe liczone w złotówkach. Pociągnęliśmy jako pierwsi złotego dzbana, pożegnaliśmy się, w mokrym śniegu obraliśmy kurs na dom zdrojowy. Deptak się zagęścił, pojawiły się zdrowiejące kursantki; rozpoczęła się popołudniowa rewia mody na czerwonych kostkach promenady. Panie oceniały życiodajny oligocen, poniektóre przyglądały nam się bacznie. „Nasza klientela”, brat mnie szturchnął w ramię. Podeszliśmy dla testu do jednej z grupek, najpulchniejsza z pań z naroślą na nosie wykaszlała, „młodzi do nas podchodzą, poprawiać włosy”. Odezwałem się: „miły dzisiaj dzień, widziałem cud”. Grubsza się zainteresowała, „jaki cud?”. „Była tu taka jedna pani, leczyła reumatyzm i chroniczną depresję po śmierci męża, którego rozstrzelali pod Wujkiem”. „Pod kopalnią Wujek? To straszne”, włączyła się następna, „znajoma mojej znajomej też kogoś tam straciła”. Przerwałem jej ruchem dłoni, „Ta kobieta przez trzydzieści lat się leczyła wszystkimi możliwymi metodami: medycyna konwencjonalna, chińska, magiczne kamienie, szamanizm, hipnoza, terapia krzykiem. Wszystko spełzło na niczym, depresja się pogorszyła, nie została jej żadna nadzieja, aż do dzisiaj”. Kobiety solidarnie ustawiły usta w kształt litery „O”. „Kamilu, zaprezentuj lek”, brat wyjął ampułki z plecaka. „Ile sztuk sobie panie życzą?”. „A jakie są pana kompetencje medyczne?”, spytała kolejna. „Pyta pani o moje kompetencje lekarskie? Pyta pani, czy abym przypadkiem nie był hochsztaplerem? Pyta pani, czy chodzę tutaj w Szczawnie, po zaśnieżonym deptaku, aby oszukiwać bezbronnych ludzi? O to pani pyta?”. „Przepraszam, nie chciałam pana urazić, wzięłabym jedną, skoro to taki dobry medykament”. „Najlepszy”, dodał Kamil. Opchnęliśmy kilka sztuk po zawyżonej cenie i uciekliśmy za winkiel. Usiedliśmy pod daszkiem domu zdrojowego, lekko przymarznięty śnieg szklił się w niewyraźnym słońcu, które przebijało się od strony lasu. Żal mi było brata, że musi się ze mną prowadzać, że kiedyś powie szczęśliwy, „to było tak głupie, a my to zrobiliśmy”, że podczas każdego ze spotkań będzie chciał dokładnie wspominać chronologię wydarzeń. To już w momencie wykonywania pachniało żalem, a na drugi dzień powinno być kategorycznie zapomniane, schowane w teczce z dopiskiem „wstyd”. Takie to jakieś półdzikie wytrącać z łąkowych śledzi psylocybinę, psylocynę; czernieje od nich woda i się wzburza. Siedzą potem w zagajnikach, na kanapach przełykają ciepły sok o smaku makulatury. Świat się zaczyna robić najdziwniejszy, półgabarytowy, ćwierćdziki, a niebo nad lasem różowe; drzewa w szeregu wraz z oddechem, na twarzy pojawia się tekton. Dawanie ich kuracjuszkom to jak pistolet kuszący: na cynglu napis nieśmiertelność plus dożywotnia prenumerata Gościa Niedzielnego.
Na prawo od nas siedziało na ławce kółko starych, dobrych, uzdrowiskowych przyjaciółek; ruszyliśmy w ich stronę. Brat wyjął jedną z ampułek, przejechał nią przed twarzami kobiet, które popatrzyły na nas z zaciekawieniem. „Nigdy tego nie dostaniecie”, Kamil kontynuował szoł. „To nie dla was, to jest dla młodych”. Najbardziej śmiała i krzykliwa z siedzących, z bawełnianą opaską na czole, spytała skrzekliwie, „a co to jest?”. Powtarzaliśmy razem, „panie nic o tym nie wiedzą, ani nigdy się niczego o tym nie dowiedzą. To jest jedynie dla młodych”. „My przecież takie stare nie jesteśmy, co?”, zaczęły się kolebać na ławce i podśmiewywać. „Po tym się panie poczułyby jak nowo narodzone”. „A ja myślałam, że najlepszą metodą jest to”, przodująca zrobiła z dwóch palców dziurę, a paliczkiem drugiej zaczęła ją penetrować. Brygada trysnęła szczerym śmiechem. „No to usiądźcie tu przy nas, co?”. „Dziękujemy, może później”. Za nami ozwał się jęk zawodu, przyśpieszyliśmy kroku.
Weszliśmy do domu zdrojowego. Pachniało czystością, solą, starym drewnem. W kątach upchane stare agawy wysadzane grubym kocim żwirem. Kobieta w kamizelce krzyknęła za nami, „a kto kubeczek do picia kupi?”. Zakupiliśmy sztukę, zaczęliśmy się przechadzać po wypastowanych kamiennych płytach. Cały przybytek oblepiony został reklamami okolicznych koncertów gitarowych. Grali na nich tacy, którzy nie zauważyli upływu czasu, licząc na gruppies wśród kuracjuszek. Gdzieniegdzie upchnięte zostały budokioski z porcelanowym i szklanym chłamem, automaty z pamiątkowymi monetami, połyskliwe wystawki z widoczkami zamierzchłych czasów. Napiliśmy się wody, splunęliśmy połową w rośliny. Zauważyłem na dole stoisko człowieka odczytującego jedyną prawdę ze spojówek i źrenic, przykładał właśnie maszynerię starszemu gościowi do głowy, jakby chciał go zastrzelić metodą niehonorową. Obok sprzedawano ekskluzywny i zbyt drogi sprzęt do masaży wodnych. Obsługiwała go przyjemna dziewczyna, siedząca z książką na krześle.
TO BYŁA
SARDYNKA
SARDYNKA
SARDYNKA
Wydałem z siebie niesłyszalny krzyk, przeszywający ból rozbił mi żołądek; schowałem się za murkiem, ciągnąc za sobą brata. Wypchnąłem go drugim wejściem na śnieg, aby zalec w zaspie. „Jeśli to nie ona, wszystko się jakoś potoczy. Jeśli to ona, nic nie będzie jak dawniej”.
– O czym ty gadasz?
– Kamil, musisz tam iść, zagadać z nią, spytać ją o coś.
– O czym ty, człowieku, mówisz?
– Idź tam, spytaj o ten sprzęt wodny, wyciągnij od niej imię i nazwisko, spytaj, jak się nazywa.
– Po co ci to?
– Powiem ci później, idź, idź tam, spytaj. Brat ociągając się, wrócił do domu zdrojowego, kierując się w kierunku stoiska. Wyglądałem ukradkiem przez szybę, stojąc na kupie śniegu. Musiała się tutaj pojawić, aby coś mi zakomunikować, ośmieszyć, kontynuować deptanie po odciskach, wysiudanie z emocji, naciskanie na mentalne ciemiączko. Nawet tutaj przyjechała, w moje góry, aby swącić, smelić, niszczyć mi odbiór świata. Wśliznąłem się do środka, ukryłem się za donicą z palmą; obserwowałem pawilon. To musiała być ona, te same włosy, postura, mimika. Wpadłem w panikę, złapałem się za żołądek, aby przestał palić żywym ogniem. Chwyciłem się za głowę i świszcząco oddychałem. Pojawiła się znowu, aby mnie zniszczyć, dokończyć dzieło, wciągnąć w puste smoliste korytarze; siedział będę nagi w kącie smagany biczem przez harpie. Wyjrzałem zza liścia palmy, brat i zmora rozmawiali ze sobą, spokojnie ruszając rękami. Zaśmiali się na koniec, Kamil się odwrócił, ona wróciła do książki. Brat wsunął się za palmę, poczołgaliśmy się za murek. Złapałem go za kurtkę. „Jak się nazywa?”. „Czemu ci tak na tym zależy?”. „Mów!”. „Wygląda na normalną dziewczynę, zrobiła ci coś? Aha, to jest ta, o której opowiadałeś?”. „To nie ta”, pociągnąłem go mocniej za grubą zimową kurtę, „mów, chuju!”. „Powiedziała, że ma na imię Anastazja”.
Grom z jasnego nieba spadł na dom zdrojowy, przebił się przed podpalane belki stropowe, rozpadł się tysiącem części. Opadłem twarzą na posadzkę, zacząłem syczeć. „Co mu jest? Co mu jest?”, baba w kamizelce przybiegła, dołączyli do niej sprzedawcy z kioskobud. „Wody mu dać”. Ktoś schlapał mnie mineralną, otrzeźwiałem, usiadłem. „Co z panem?”. „Nic, nic”, wyczołgaliśmy się z bratem drugim wejściem, znów spadliśmy w zaspę.
W rogu rewiru Żabki wbity w kamienicę stał mały bar. Przed wejściem śmignął nam przed nosem niebieski Chrysler, za kierownicą starsza kobieta w futrze taksowała nas wzrokiem. W środku przybytku kilku starszych gości chlało piwo z kija, wstawało co raz, aby cisnąć rzutką w maszynę do darta. Przywitaliśmy się skinieniem głowy z obecnymi, usiedliśmy przy kontuarze, zamówiliśmy kilka pięćdziesiątek. Brat naciskał, abym mu opowiedział, dlaczego zamieniłem się nagle w paranoika, ale nie potrafiłem mu w kilku krótkich słowach wyjaśnić, że zagnieździł się we mnie pomiot, ślaz. Poczłapałem do toalety, przemyłem twarz wodą, co pomogło. Spod butów uciekła mi kompania rybików, towarzystwo rozbiegło się i pochowało w szczelinach spróchniałych desek. Wróciłem pod barek, opowiedziałem nieskładnie Kamilowi to i owo. O Sardynce, roztoczach, o tym, że brzuch mnie napierdala, o wszystkim. Słuchał, skwitował stwierdzeniem „masz problem, nie wiem jak ci pomóc”. „Też nie wiem”, stuknęliśmy się, napiliśmy się. Starsi goście w zniszczonych koszulach flanelowych zaczęli namawiać nas na partyjkę darta, ale skutecznie nie daliśmy się wciągnąć. Przykro spotkać rzecz, po spotkaniu której życie nie będzie już przyjazne, coś zawsze będzie czaić i się gryźć, brednia jakaś kroczyć za człowiekiem. Nie było żadnego życia przez ostatnie pięć lat, wcale nie żyłem, nie spałem, nie jadłem śniadań, nie chodziłem od budynku do budynku, nie wymieniałem społeczniackich uwag. Minęła może sekunda, leżę tak pod łóżkiem w jej pokoju intensywnie terapeutowany, a ona siedzi mi na klatce piersiowej, gwałci mnie kabaczkiem, ale to nie tak, wróćmy. „W porządku?”, brat się zainteresował, „pobladłeś”. „Jest dobrze, pograjmy z nimi w darta, to nas rozluźni”. Nakupiliśmy żetonów, puściliśmy rzutki w ruch. Staliśmy w piątkę na białej linii wytyczonej w starych deskach, rzucaliśmy krechami z ostrym przodem. Miałem wrażenie, że miotam niewielkimi rybkami-piłami z elastycznym tytanowym noskiem. Po grze powtórnie klapnęliśmy na stołkach, wlewaliśmy w siebie srebrne gówno z przybrudzonych kieliszków z napisem „ekstra”. Wiedziałem, że się nachleje jak świnior, pójdę tam do domu zdrojowego, do niej, i wszystko jej opowiem. Plan wspaniały, ale nie miałem lepszego na podorędziu. Rozkaszlałem się astmatycznie, wypuściłem plwocinę po rwaniu płuc do popiołki. „Gdy pluje się flegmą, to raczej na nieszczęście”, skomentował jeden ze starych, flanelowych. Przytaknęliśmy dziarsko.
Na deptaku pociemniało, zmrożony śniegoszron tworzył mazy razem ze świąteczną iluminacją. Obrodziło kuracjuszkami, niektóre z nich chwaliły się gdzie idą, na recital przyszarzałej gwiazdy z lat 90-tych, na benefis wyjców, orających Stare Dobre Małżeństwo. Spici, zziajani brodziliśmy w kierunku domu zdrojowego. Przed wyjściem z baru obdarowaliśmy wszystkich przytomnych ampułkami, co szybko, nawet steranej głowie, wydało się poważnym błędem. Zdrojówkę zamykano, kobieta w kamizelce nie chciała nas wpuścić. Przebłagaliśmy ją kilkoma złotymi, wbiegliśmy kaflami w gaszoną halę pijalną. Sardynka właśnie się zbierała; skacząc ze schodów, wywróciłem się przed jej stoiskiem.
Zobacz także: