Podróż w czasie – opowieść z “Bałkańskiego szkicownika” Marioli Mikołajczakowej

Żartują sobie ze mnie – myślała – taka wieś nie może istnieć, nie w tych czasach, nie pod koniec dwudziestego wieku. Oczywiście wiedziała, że w niektórych zakątkach Bałkanów czas stanął w miejscu, ale żeby aż tak? Angeł i jego koledzy na pewno przesadzają, chcą się przed nią popisać i wymyślają jakieś dziwne historie!

Angeła znała zaledwie od dwóch tygodni i trudno powiedzieć, że się zaprzyjaźnili. Rozmawiali ze sobą kilka razy i tyle, dlaczego więc zaproponował jej ten wyjazd? Owszem, rozpościerał przed nią ogon pawia, jak prawie każdy Bałkańczyk, ale popisywanie się zapyziałą, zacofaną wsią, to już chyba byłaby przesada. Chcą ze mnie zakpić i zabawić się kosztem cudzoziemki, która dała wiarę ich opowieściom – to była jedyna myśl, jaka w tej chwili przychodziła jej do głowy. Ale oni przekonywali, mówili, że nie jadą tam dla zabawy, że będą zbierać materiały do doktoratu jednego z nich, a przy okazji podszkolą się do kolokwium. Doktorat miał być z etnografii tamtego regionu, a ona miała im się rzekomo przydać do rozmów z tubylcami i nagrywania ich na magnetofon. Potem oni ten materiał obrobią i dzięki temu będą świetnie przygotowani do zaliczenia z dialektologii. Zobaczysz, że i ciebie wciągnie – mówili – ich dialekt jest niesamowity, będziesz się dobrze bawić.

Koniec końców dała się przekonać.

Nie jechali długo, zatem ta wieś nie mogła być dalej niż jakieś pięćdziesiąt-sześćdziesiąt kilometrów od Sofii. Rosła w niej złość, bo po co jej wmawiali, że zobaczy coś, czego nie ma w żadnym skansenie? Tak blisko stolicy – niemożliwe! Pod koniec drogi zaczęła się denerwować. Do takiej wsi powinna prowadzić wąska leśna dróżka, tymczasem ich samochód mknął po asfalcie, a szosa wcale nie była najgorszej jakości. Żartownisie, kłamcy, oszuści!

Po chwili skręcili w jakąś boczną, ale wciąż asfaltową drogę.

– Jeszcze pięć minut i jesteśmy na miejscu – usłyszała.

Rzeczywiście, po kilku, może kilkunastu minutach, po wielu kolejnych zakrętach, po zjeździe na nieutwardzony szlak wyłoniły się z lasu jakieś domy. Na megdanie, sporym wiejskim placu z platanem i studnią pośrodku, siedziały na ławeczkach stare kobiety. Jedna z nich robiła na szydełku sporych rozmiarów serwetę, bułgarskim zwyczajem przerzucając nić przez szyję, zamiast owinąć ją na wskazującym palcu lewej ręki, tak jak się to robi w innych miejscach.

Wysiedli, przywitali się z kobietami, wymienili tradycyjnie stosowanymi w takich sytuacjach grzecznościami. Babcie wyraźnie się ożywiły, widać niespodziewana wizyta, sprawiła im przyjemność, przerywając nudę i monotonię codzienności.

– Witajcie, co was tu sprowadza?

– Gościa wam przywieźliśmy, babciu, z zagranicy.

– Z zagranicy, a zza jakiej?

– Z dalekiej, zza kilku granic.

– Oho ho! A po co?

– A opowiedzcie jej trochę, jak wam się tu żyje.

– Jak się tu żyje… Ano żyje, żyje… Ale jak ona zrozumie, jak ona z daleka?

– Ale ona mówi po bułgarsku, babciu.

– Ona mówi, ale my nie. Ja już cię tu, synku, kiedyś widziałam, przywoziłeś nam tu takich różnych, na taśmy nas nawet nagrywali, i oni mówili, że nasza mowa to nie całkiem bułgarska jest, tylko taka jakby trochę bardziej serbska, czy jakaś. Po naszemu nie zrozumie.

– Da radę!

Stała z boku i przysłuchiwała się tej wymianie zdań, spoglądając na majestatyczne ciemnozielone świerki porastające okoliczne góry. Nagle Angeł i reszta chłopaków zniknęli nie wiadomo gdzie, zostawiając ją ze staruszkami.

– Chodź tu, dziewczyno, siadaj z nami. Tu cień, to i przyjemniej.

– Dzień dobry – nie wiedziała jak zacząć rozmowę.

– A dobry, dobry.

– Co pani robi? – zapytała szydełkującą kobietę, ale zaraz się poprawiła – co babcia robi? Dobrze, że w ostatniej chwili przypomniała sobie, żeby ostrożnie używać zwrotów grzecznościowych, bo do takich miastowych wymysłów na wsi nie przywykli. Tu trzeba familiarnie i „na ty”.

– Serwetę robię.

– Piękna.

– Dla córki. Córka w Sofii mieszka, mieszkanie ma ładne, to i serwetki musi mieć ładne.

– A wnuki masz?

– Mam, dwoje. Na zimę do nich pojadę, bo zimą tutaj żyć trudno. Mój już od dawna nie żyje, ze dwanaście lat będzie jak go pochowałam, a ja sama drewna nie narąbię, domu nie ogrzeję. Zawsze na zimę jadę do Sofii, latem wolę być tutaj, na swoim.

Dobrze mi poszedł początek rozmowy, pomyślała. Ciekawe miejsce, może jednak Angeł nie kłamał? Dopiero teraz zauważyła, że oprócz tych kilku babć siedzących pod rozłożystym platanem na megdanie nikt inny się nie pokazał. Wieś pięła się wyżej w górę, cały stok pokryty był małymi chałupkami z gliny zmieszanej ze słomą, ale w zagrodach nie było widać żywego ducha. Pustka.

– Wy tu same mieszkacie? – wskazała głową siedem czy osiem kobiet siedzących obok i przysłuchujących się ich wymianie zdań.

– Nie, tam na górze jest jeszcze Wera, ale rzadko schodzi, bo ją nogi bardzo bolą. A Todorka, o, w tamtym domu, odkąd ma radio na baterie, to słucha go całymi dniami i od nas stroni. Ale ona zawsze taka była.

– To ile was tu mieszka?

– Teraz? No teraz to dziewięć.

– I same kobiety?

– Chłopy pomarli. Pomarli już dawno – włączyły się do rozmowy inne babcie. – Mój to już osiem lat, a mój jedenaście – lamentowały jedna przez drugą.

– I tak same tu żyjecie?

– Ano same. Ale na niedzielę to może jakie wnuki przyjadą, a do Eleny syn może…

Kobiety zamilkły na chwilę i rozmarzyły się na myśl o wizytach, które być może nastąpią. Dziewczyna też się zamyśliła. Okolica była piękna, wokół tylko góry i las, i… ani śladu linii elektrycznej. A więc nie mają tu nawet prądu? Nie bardzo mieściło jej się w głowie, jak na takim odludziu, w takich warunkach może funkcjonować grupka staruszek. Już wiedziała, że Angeł nie kłamał, już czuła dreszcz emocji i w myślach układała pytania, które chciałaby zadać kobietom. Byleby tylko chciały odpowiadać. Jak dotąd szło dobrze, ale kto wie…

Milczenie trwało już dłuższą chwilę, więc niecierpliwa, najbardziej gadatliwa babcia Stefa postanowiła je przerwać.

– Nie bardzo rozumiesz naszą mowę, prawda?

– Rozumiem, babciu, rozumiem, bardzo ładnie mówicie – zapewniła ochoczo. – Ale nie rozumiem, dlaczego tu zostałyście same, bez nikogo do opieki?

– Bo życie takie. Starość przyszła, to i samotność. Tak musi być.

– Ale czemu do dzieci nie pojedziecie, do wnuków, do miasta?

– Jeździmy do miasta, jeździmy, zimą. Zimą to tu nikt nie mieszka, na zimę jedziemy, ale latem to tutaj nam lepiej.

– Mogę się trochę po wsi rozejrzeć, przejść tam kawałek w górę?

– Idź, idź, ale najpierw się z nami kwaśnego mleka napij, a potem same ci pokażemy co trzeba.

Piła z nimi kwaśne mleko, świeże, domowe, więc we wsi musiała być choćby jedna krowa, ale nie bardzo wiedziała, jak dalej pociągnąć rozmowę.

– Tam na wzgórzu mieszkacie?

– Ano tam, a gdzie tu mieszkać jak tu same wzgórza, a na tamtym, jak widzisz, stoją nasze domy. Nasi mężowie, świeć panie nad ich duszą, zdążyli je zbudować, jak z gurbetu do wsi na zimę wracali. Na gurbecie całe wiosny, lata i jesienie im zeszły. Za Dunaj chodzili, na północ, do Rumunów, tam ciągle trzeba było chłopów, co to by umieli porządne chałupy stawiać. A nasi umieli. Grosza trochę z tego przywozili i tak się żyło, bo ta ziemia to za wiele nie rodzi, z ziarna się wyżyć nie dało.

– I zostawiali tak was na całe lato?

– A gdzie tam na lato, przed początkiem marca już się zbierali, zanim jeszcze młode korzonki soki swoje puściły, a wracali to tak po świętym Dymitrze, jak już śniegów czekaliśmy. Tyle tego, co zimą we śniegach z nami byli. Ot, porozmawialiśmy, dzieciaki się trochę nimi nacieszyli… i znów ruszali. Młodych brali żeby ich fachu przyuczyć, żeby grosz zarobić umieli, żeby my tu całkiem nie głodowały, i tak wyruszali co rok. A my tu zawsze same były, my nawykły.

– Same, samiusieńkie tę ziemie obrabiałyście?

– A kto inny? No my. Bo kto inny dałby radę? Na tych pagórach to nikt inny jak kobieta nie podoła. Bywało, że i zaprzęg trzeba było na siebie założyć i – do radła, bo zwierzaki na takiej stromiźnie rady nie dawały…

– Wierzyć się nie chce…

– Oj, ty to chyba naprawdę z bardzo daleka jesteś, bo takie normalne rzeczy cię dziwią. U was tak nie było?

– Nie wiem, babciu, ja się na starych obyczajach nie znam.

– Ale chciałabyś je poznać, co?

– No, jakbyście trochę zechciały opowiedzieć.

Gadatliwa Stefa postanowiła zaznajomić ją ze światem, którego nie znała. Rzuciła krótkie ajde, co znaczyło, że mają razem dokądś ruszyć, i poczłapała powoli w górę ku swojej chacie. Chata była taka, jak wszystkie inne. Babcia Stefa, nawykła do wizyt etnografów, etnologów i innych dziwaków zadających naiwne pytania, mówiła sama, bez zachęty.

– Tu my mieli ogień, tu się życie toczyło. To była izba główna, tu się gotowało i jadło. A po bokach byli jeszcze dwie izby, jedna dla dzieci, a druga dla dorosłych. A żyli my całymi rodzinami, ojciec z matką i synowie, i synowie, i ich dzieci w jednym domu. Cała rodzina razem. Tak i raźniej było jak chłopy z wiosną wyjeżdżali.

– No tak. A dzieci ile urodziłaś, babciu Stefo?

– Dzieci się co rok rodziło. Zawsze, jak chłop do chałupy wracał, to i nowe robił, i jak jesienią przychodzili do wsi, to już ich takie spore dzieciaczki czekały. Ale marło wiele. Ja sama dziewięć razy rodziłam, a czworo mi ich zostało, takie czasy były, ani lekarza, ani pomocy znikąd. Chorowały i marły, ot co.

W wyrazie twarzy babci Stefy nie było rozgoryczenia, nie było skargi na los, nie było nawet nuty bólu, ani żalu nad tym, co musiała przeżyć.

– Babciu, a jak ty w ogóle męża znalazłaś i komu te dzieci rodziłaś, skoro chłopcy już jako bardzo młodzi wyjeżdżali z ojcami na gurbet?

– No jak komu, no normalnie, temu, komu przed najświętszą ikoną w cerkwi przysięgałam. A że mnie za benewreci wydali, to już inna historia…

– Za benewreci? – wytrzeszczyłam oczy ze zdziwienia, bo wiedziałam, że słowo benewreci powinno oznaczać spodnie.

– No tak, zaczyna się, teraz będziesz udawać, że nie wiadomo o czym mowa, bo ci te sofijskie chłopaki powiedziały, „weź babcię na spytki”. A możesz mnie brać, ja chętnie opowiem. Żadna tajemnica, żaden wstyd, obyczaj tylko taki.

– Babciu…

– No nie czerwień się tak, jakbyś była dzieckiem. Tak tu się żyło i ja ci opowiem jak się żyło. Bieda była. A biedzie zaradzić mogą tylko pieniądze i dobra kobieta. Po pieniądze to nasi już od wczesnej młodości jeździli za Dunaj, a baby zostawały. To jak przyjechał taki zimą i babę sobie wybrał, albo i częściej swaty mu wybrali, to i zaślubiny trzeba było szykować. Tylko, że zimą i na przednówku się nie dało – bo czym tu gości nakarmić, jak gościnę, jak wesele uszykować. Razem z pierwszym cieplejszym słońcem jechali chłopcy na robotę za Dunaj, a my tu zostawały. Swaty zadowolone ze swojej roboty opowiadali świekrom, jak to im dobrze będzie, jak się młoda synowa w domu pojawi, że to i nowe, zdrowe ręce do roboty w polu, i w domu pomoże, i w ogóle… Świekry do św. Dymitra, do powrotu chłopaka czekać nie chciały. Mądre były – a nuż nie wróci, a tu ręce zdatne do roboty im spod nosa uciekną. Robili więc zaślubiny i stały my jako panny młode przystrojone, a obok nas ktoś trzymał benewreci, no takie portki pana młodego, i tyle. Pobłogosławione, znaczy się jest. Wrócił chłopak do domu, w chałupie gotowa żona i wszystko inne gotowe.

– Tak po prostu?

– Co po prostu, bo nie rozumiem. No i co tak oczy wybałuszasz? No nie mów, że by ci przykro było, jakby nagle stanął w twoim progu chłopak i powiedział, „jestem twoim mężem”. Cieszyłabyś się tak, jak my. Nas tu późno za mąż wydawano, czekali, aż sił do roboty nabierzem. Ze dwadzieścia parę lat trzeba było czekać, bo młodsze do pracy w polu się nie nadawały. I nagle przychodził taki – urobiony, osmagany wiatrem, ale sił pełen i ochoczy. Nasi mężowie to nie więcej niż siedemnaście wiosen sobie liczyli, śliczni byli, młodzi… No, uśmiechasz się na samą myśl, a widzisz…

– Nie, nic, babciu tylko trochę chce mi się… no wiesz, trochę tego mleka wypiłam… Gdzie mogłabym pójść?

Babcia Stefa wykonała szeroki gest ręką, wskazując na okoliczne wzniesienia. – Bałkan jest ogromny, idź! Dopiero wtedy dotarło do niej, że tu nawet wychodków nie ma, że siermiężność ich życia sięga dużo dalej, niż sądziła. Po drodze w okoliczne zarośla przeżuła w myślach i przetrawiła uzyskane przed kilkoma minutami informacje, dziwaczność ślubów udzielanych spodniom młodych chłopców i dorodnym pannom przestała być dla niej dziwaczna. Nurtowały ją dużo prostsze pytania, które bohatersko postanowiła zadać Stefie, licząc wciąż na jej otwartość.

– Babciu, a wodę skąd brałyście?

– A co to, nie widziałaś kranu na skałce pośrodku megdanu? Kran założyli niedawno, przedtem tam po prostu źródełko było, ale woda wciąż stamtąd.

– Ale ty mieszkasz dość wysoko, wciąż tu chodzisz po wodę?

– A dokąd mam chodzić, tu jest nasza woda. Pranie sobie tu przynosimy i wspólnie pierzemy, to i weselej przy takiej żmudnej robocie. A do domu, to naniosę ile mi trzeba, no bo w końcu ile w domu wody trzeba…

– Trochę jednak trzeba… Do mycia, do kąpania dzieci, no nie wiem do czego jeszcze?

– Myć można się przy źródełku, dzieci kąpać też. Zdrowsze są wtedy. I kto by je tak znowu często kąpał? Wy, miastowi musicie się kąpać, bo te smrody miasta w was wsiąkają, włosy macie ciągle tłuste i brudne, bo w smrodzie i brudach mieszkacie, to i nie dziw, że takie dziwne pytania zadajecie.

Babcia Stefa wydawała się poruszona takim dziwacznym pytaniem, następne zatem zostało rzucone w próżnię, z nadzieją, że któraś ze staruszek zdobędzie się na odpowiedź.

– Jednego wciąż nie pojmuję, skoro spaliście wszyscy razem w jednej izbie, pod jednym przykryciem, ojciec, matka, synowie, synowe, to jak wy te dzieci płodziliście? – wypluła z siebie jednym tchem, wbijając wzrok w ziemię.

Zachichotały wspólnie, w ich chichocie była i ironia, i niewiara w to, że taka dorosła dziewczyna, taka miastowa, nowoczesna, może nie wiedzieć, jak się dzieci robi. Było w tym trochę przekory.

– No tak my robili, jak wszystkie inne robią. Czekało się na znak – jak ojciec rozpinał sprzączkę swojego pasa, to już można było, to i inne sprzączki się odpinały…

Chciały chyba jeszcze coś dodać, ale Angeł i reszta stanęli właśnie przed nimi. Może to i dobrze, że szybko zarządzili powrót i nie było już czasu na dłuższe rozmowy. Skończyło się na wymianie paru grzecznościowych zwrotów, zapewnieniach, że będą o nich pamiętać, że wrócą i tyle.

Gdzieś w oddali pozostała zapyziała, zapomniana przez Boga i ludzi wioska. Czas, który na chwilę stanął w miejscu, przypomniał o sobie. Kiedy tylko wyjechali na szosę, przemknął obok nich ogromny Tir na tureckich rejestracjach. I jeszcze jeden. Za nim kolejny. Takie życie.

Okolice Tryn, lipiec 1994

Zobacz także:

“Bałkański szkicownik” w wydanych

Recenzja “Bałkańskiego szkicownika”