Pisanie o książkach młodych autorów sprawia dwa problemy. Pierwszy wiąże się z zawartością ich dzieł, sposobem komunikowania się ze światem, drugi dotyczy odbioru, zdradliwej postawy, formy, w które może wpaść czytelnik, interpretator. Zwykle młoda twórczość chce natychmiast zaznaczyć swoje miejsce na mapie, kojarząc się z okrzykiem „jestem tutaj!” i wystawianiem samemu sobie, swojemu charakterowi laurki. W życiu przechodzi się przez różne fazy, zaczynamy jako dziecko, które ma silną potrzebę pokazania się, bycia w centrum, i aby to osiągnąć, użyje wszelkich metod – a tu chyba najbardziej klasyczną jest wchodzenie w buty i ubrania dorosłych w celu stworzenia małego teatrzyku. Wraz z dorastaniem „dogrywamy się” i dochodzi powoli do homeostazy pomiędzy tym, co w środku, a tym, co na zewnątrz. Chyba podobnie sprawa ma się z pisaniem, przechodzimy przez kolejne stadia – interesująca może być w tym wypadku kwestia wchodzenia w czyjeś za duże obuwie – aby po czasie okrzepnąć i zacząć spokojnie robić swoje.
Drugi problem to kwestia psychicznego nastawienia tego, któremu przyszło o kimś młodszym napisać. Czeka na niego kilka gotowych formuł, korytarzy, w które z przyjemnością ma ochotę wbiec. Najczęściej pojawi się styl mentorski, pozwalający na szybką możliwość oddzielenia się od tekstu młodego autora. Styl ten będzie realizowany przez próbę pokazania erudycji własnej (czyli tak naprawdę zaznaczenia swojego miejsca na mapie), sarkazm, ironię, złośliwości, zapewnienia, że kontakt z młodością własną został dawno i na zawsze zerwany. Przyjęcie podobnej formy w żaden sposób nie będzie miało związku z rzetelną oceną tekstu, będzie próbą pokazania przed samym sobą, że nie jest się już tym „nieopierzonym”, lecz kimś „większym”. Strój mentorski kusi najbardziej tych, którzy jeszcze niedawno sami poddani byli podobnym młodzieńczym wpływom, myślom i fascynacjom, bo im najbardziej zależy na tym, aby pokazać, że są już kimś całkowicie innymi.
Na drugim biegunie krytycznym możemy zaobserwować styl matkowania, przesadnego ciągnięcia młodości za uszy. Autorzy przesiąknięci empatią w stosunku do młodości, niedojrzałości, pozytywnie waloryzują wszystko, co z młodością związane. Jest to według nich czas uświęcony, moment boskiego kształtowania się, formowania się mąki, z której zawsze będzie chleb. Zachowują się często niczym matka, która do końca będzie bronić swojego syna, nawet gdy ten po raz czwarty w tygodniu odprowadzany jest do domu przez policję.
Po tym długim wstępie postaram się powiedzieć kilka słów o „Trzęsawiskach” Kamila Galusa bez zaperzania się, wywyższania się, ale za to z niezbędną ostrożnością, która pomoże mi uchronić się przed wejściem w gotowe sposoby opisu.
Najważniejsza w „Trzęsawiskach” wydaje się niechęć do życiowej nieprawdy, do wydumanych problemów, gestów, manier, klasy próżniaczej, ale także do lingwizmu w poezji, który kwestionuje możliwość zaistnienia bezpośredniej relacji między językiem a doświadczeniem. Autor zdaje się mówić, że nie interesują go językowe gierki, w związku z czym stawia na bliskość, przystawanie do rzeczywistości, poszukiwanie czegoś prawdziwego, pewnych życiowych błysków świadomości oraz codziennych epifanii. Jego niechęć nie uwydatnia się jednak poprzez negację wymienionych zjawisk, ale dzięki ścisłemu trzymaniu się swojego kursu, komunikatywnemu językowi, pisaniu najprostszym z możliwych.
Galus szuka siebie w podobnej rzeczywistości, jaką wybierali autorzy szkoły nowojorskiej, Beat Generation, Bukowski, a w polskim wydaniu Bursa czy Podsiadło. Przeczucie grozy wiszącej nad światem pomieszane z chwilami wielkiego szczęścia, uczucia, miłości. Mimo że zdarzają mu się potknięcia, a nawet mielizny, duża bezpośredniość i tak potrafi wyprowadzać z siebie wersy, które drgają, budzą coś w czytelniku, sprzedając mu pigułki na pobudzenie emocji. Galus ma umiejętność tworzenia plastycznych obrazów, do których szybko kleją się znaczenia, metafory, kolejne obrazy, co razem tworzy pozostający w pamięci cykl, budzący u odbiorcy nienazwane przeczucia, tajemnicze tęsknoty.
Bohater „Trzęsawisk” jest bardzo żywiołowy, ciągle poszukuje, ciągle czegoś chce. Nie wygłasza jednak życiowych prawd, które miałyby być wiążące dla wszystkich. Wie, że coś, co go dotyka i fascynuje, wcale takim nie musi być dla innych. Nie zdarzają mu się bezsensowne szarże na odmienne sposoby życia, emocjonalne szantaże, szaleńcze krzyki czy myślenie, że ma monopol na prawdę. Interesuje go raczej ustanowienie i przemycenie swojego małego świata, pławienie się w czasie teraźniejszym, zaznaczenie chwil, gdy jest pełen siły i ochoty, a to wszystko po to, by kiedyś wspominać je z rozrzewnieniem. Nad „Trzęsawiskami” krąży też poczucie rozczarowania idealisty, który musiał zderzyć się z rzeczywistością, kierowaną ostrymi zasadami, a nie dobrocią i szczęściem. Nie wszystko jest tym, czym wydawało się być. Z wielkich wizji zostają w rękach okruszki, a my niczym dzieci możemy bawić się resztkami i udawać przed sobą, że z drobin da się stworzyć coś wielkiego i stałego, coś, w co będziemy mogli uwierzyć. Tak jak w wersach: „wydaje ci się że życie samo ciągnie cię do przodu/niczym pseudokulig gdzie zamiast powozu/ciągnie cię volkswagen golf”.
Najbardziej udały się autorowi tytułowa metafora i tytułowy wiersz. Czujemy dokładnie, o co chodzi, gdy czytamy, że „nikomu nie zabroniono marzyć/ nawet nam ramię w ramię/ brodzącym obok siebie”. Taplanie się, zapadanie się, wkładanie rąk i kostek w bagno. Wersy pełne wyrazistych, sensualnych obrazów, ciekawie narysowany świat na wyciągnięcie ręki. “Trzęsawiska” wciągają nawet mimo drobnych braków w literackim doświadczeniu autora.
Kornel Maliszewski