Tworzenie literatury kojarzy się z działaniem indywidualnym, samodzielnym, skrytym, oddzielonym od reszty świata i mającym swoje czułe sekrety. Na podwalinach, którymi są imię i nazwisko, a najczęściej jednak samo nazwisko, autor stawia wytrwale rusztowania i buduje swoją wieżyczkę z kości słoniowej, aby stać się kiedyś, przy wielkich zasobach szczęścia i samozaparcia, człowiekiem-zaklęciem. Czytelnicy z przyjemnością będą wypluwać z siebie to magiczne słówko, na przykład Bolaño, Bolaño, Bolaño, a działanie uroku spowoduje, że u każdego pojawi się odpowiedni splot obrazów i skojarzeń.
Joanny Kocik i Karoliny Deling chyba w ogóle nie interesuje podobna samotna dłubanina, stawiają raczej na kumpelski zapis i wspólne roztopienie się w jednej książce. Nie wiemy jednak, jak to było, jak to się zaczęło, dlaczego stworzyły ten pisarski duet, dlaczego wstąpiły do dwuosobowego klubu prozatorskiego. Po pierwszej lekturze „5 minut” ma się wrażenie, że te 23 opowiadania zostały napisane przez jedną osobę, zbiór jest zwarty, tematycznie uporządkowany. Dopiero po wyostrzeniu oka i głębszym przeżuciu poszczególnych zdań i historii zaczyna się zauważać indywidualne cechy stylistyczne autorek, choć ciągle towarzyszy nam poczucie ich jedności i podobieństwa. Może właśnie podobieństwo połączyło autorki – podobne przyciąga podobne – syjamskie siostry krótkich form odnalazły się po latach.
Wraz z autorkami odwiedzamy kilka tematycznych rewirów. Mamy swojskie opowieści o warszawskiej, hultajskiej klasie robotniczej, nie zabrakło ciekawych spojrzeń na kobiecość, są impresje o współczesnej sytuacji politycznej, trochę fantastyczności, i wreszcie starość jako temat końcowych opowiadań. W swojackich, funfelskich kawałkach przoduje Kocik, wchodząca w skórę warszawskich ulicznych balladzistów w rodzaju Grzesiuka czy Marka Nowakowskiego. Pokazuje w swoich powidokach sporo lingwistycznych sztuczek, ma ucho wyczulone na to, jak się gada na podwórkach. Wychodzą jej potoczyste akapity, oddające język mówiony, czym zdecydowanie zasługuje na Street Credit i talizman z kapsla po Żubrze. Nie skupia się jednak tylko na zachwycie nad samym językiem, ale opowiada także świetne historie, z których czempionem jest prawdopodobnie „O pięknie” – duch Nowakowskiego wtłoczono w polski odcinek „Black Mirror”.
Deling, choć podobna, wykazuje się większą wsobnością, eksplorując raczej świat wewnętrzny niż ten zaokienny. Garść obrazów, drobny szkic, sporo niedopowiedzeń. Jej pisanie wysyła czytelnika w rejony Carverowskie, czy też do knajpy bardzo smutnego Kereta, którego ktoś porwał na Svalbard. W szkicowniku Deling widać zarysy kobiecości, ale jest to kobiecość specyficzna, zakałapućkana, wstydliwa, zamknięta w czterech ścianach. Wyznaczana przez zbiór rekwizytów i ciało, z którym trzeba ciągle walczyć, doprowadzać je do porządku. A gdzieś tam w chmurach wisi stworzona przez techników od wizerunku Matka Boska Celebrycka z konfetti w ustach, która stresuje naturalne kobiety wyzywającym spojrzeniem. Hardy styl Delingowski – zdecydowanie więcej u niej ostrego języka niż u Kocik – oparty na sprawnym skrócie i szybkim rysie najlepiej wybrzmiewa w opowiadaniu „Speedway”. Mechanika żużlowego wyścigu zderzana jest z obrazkami upadku polskiej demokracji i uliczną anarchią. To opowiadanie jest bardzo filmowe, podobnie jak „O pięknie” Kocik.
Autorki łączy dystans w stosunku do świata, udają im się żarty i powaga. Odrobinę kpią czy też podszczypują warszawskocentryczność, uczulone są na fałszywe tony aspirującej klasy średniej, zderzają brudne z czystym, miłość ze śliną i błotem. Chciałoby się na koniec powiedzieć, że potrzebujemy mniej samotnych wilków w oblężonych twierdzach, za to więcej tego rodzaju naturalnych drużyn, które potrafią pisać i odnajdują się w wielu stylistycznych konwencjach.
Kornel Maliszewski