Wywar z głowy – recenzja “Miasta bez przystanków”

Dla niektórych pisarzy ważne są fabularne wolty, inni dogrywają swoje teksty tak, aby każdy szczegół łączył się z innym, a tekst przypominał kostkę Rubika; jeszcze inni skupiają się na języku i lubią przypominać, że to wszystko nieprawda. Są także tacy, dla których język to medium, dzięki któremu mogą oddać najgłębsze nieuświadomione pokłady własne. Ci, dla których ośmielona wyobraźnia jest wyborem pierwszym, naturalnym. Stanisław Florek ze swoim „Miastem bez przystanków” wpisuje się bez trudu do ostatniej grupy, dla niego proza to zdjęcie rentgenowskie lęków, snów, fantazji i przeczuć.

Od pierwszych zdań książki wie się, że nie mamy do czynienia z prozą „robioną”, wytwarzaną fabrycznie, zakrojoną na łatwe znaczenia, oczywisty odbiór. To wejście do domu dziwności, strachu i przyjemności. Bohaterowie zawsze się czegoś boją, wisi nad nimi fatum, w oddali słychać wojnę, a karty przeznaczenia zostały dawno rozdane. Niektórzy próbują uciec od nieuchronnego, inni zapadają się w marzenia lub bezruch, szukają ratunku i odpowiedzi w snach.

Gdy czytamy te opowiadania, przychodzą do głowy Kafka i Musil, atmosfera historii i jej gęstość, falowanie, migotanie wydarzeń i półznaczeń mocno kojarzą się z dwoma niemieckojęzycznymi autorami. Nie jest to prawdopodobnie odtwórcza fascynacja, nawiązanie czy też próba użycia ich idiomów, raczej mamy do czynienia z podobnym konstruktem psychicznym, skłonnością do słuchania podszeptów czasu, wyszukiwania podskórnych sensów. W autorze i jego bohaterach tkwi olbrzymi strach przed wojną, grozą terroru, niebezpieczeństwem, byciem zaszczutym przez inne grupy ludzkie. Przypomina się przykład Romana Polańskiego, którego wyobraźnię ku tworzeniu historii zamkniętych, światów odciętych (ze stałą świadomością czyhającego niebezpieczeństwa) przestawiły wojenne doświadczenia strachu i ukrywania się. Florek sam nie mógł doświadczyć wojennej zawieruchy, ale prawie w każdym tekście spod zdań wypływa genetycznie odziedziczona wojenna niepewność, która objawia się u niego skłonnością do zamykania przestrzeni historii. Inną, może nazbyt śmiałą, interpretacją, mogłoby być stwierdzenie, że autor wziął na siebie, wprowadził do swojego pisania część kolektywnej pamięci Australii, w której mieszka – wyspiarskość, zamknięcie, życie pośród potomków więźniów, ludzi osadzonych.

Miłośnicy prozy konwencjonalnej, w której najważniejsza jest przyczyna i skutek, jasność, klarowność i proste, najbliższe skojarzenia mogą być „Miastem bez przystanków” zafrapowani, nie nadążą za pędzącą wyobraźnią autora i niekonwencjonalnymi rozwiązaniami zdarzeń spod znaku „mechaniki marzeń sennych”. Ludzie ufający znakom, wiedzeni emocją i intuicją, a nie intelektem, będą książką Florka oczarowani, gdyż ta gwarantuje im wejście do intymnego świata, a wręcz do czyjejś głowy, bez żadnych blokad, granic, autorskiej gry czy przesunięć, bez wstydu. Śmierć miesza się erotyzmem i chwilową przyjemnością, dominacja z uległością, wyobraźnia z szybkim uderzeniem kolbą w szczękę. A opowiadania w stylu „Pierwszych lat wojny” (tutaj bohater mieszka z mechaniczną kobietą i mechanicznym psem, a w oddali buzuje wojna) to perełki, których nie powstydziłby się żaden inny autor.

Kornel Maliszewski