Krzysztof Bieleń – Pył zawieszony

Krzysztof Bieleń, ur. w 1967 w Kolbuszowej, studiował slawistykę; opublikował Roztwór nienasyconyWiciokrzew przewiercieńBłystki wahadłowe.

Poezja z zapomnianych światów o prostym życiu i prostych czynnościach, w których może tkwić filozoficzna głębia. Prowincja jako wszechświat, poeta jako wyplatacz wikliny, czytelnik jako mały kotek z kłębkiem wełny.


Dzisiejszej nocy

Śnił mi się Madej, odpoczywający pod naszym płotem,
podczas tej krótkiej wędrówki do sklepu i z powrotem,
podług jego słów. U jego stóp leżał ten lniany worek
na zakupy, na chleb głównie, i ten kij leszczynowy,
naturalnie ugięty w odpowiednim miejscu, by dobrze
leżał na jego ramieniu. I pozdrowiwszy go, jak niegdyś,
usiadłem obok, by słuchać z ochotą po raz któryś z rzędu,
niby spowiedzi, tych jego opowieści o tym, jak to w wojnę,
ukryty w ziemiance pod księżym lasem, cudem nie zginął;
potem o tym chłopku, którego zakłuł nóżką od wideł,
gdy go napadnięto za młodu w Budach Głogowskich;
i w końcu o tej żmii, którą zatłukł kijem na środku izby,
pod kołyską. A była to połyskująca miedzią i złotem
żmija jadowita. I że całe szczęście, że to był dzień.


Zagadka

Mój Fortunacie, zgadnij skąd we mnie
ta odwieczna niedorzeczność, i to ciągłe
podważanie znaczeń rzeczy, których dotknę,
jakbym w rzeczy samej był środkiem
tej odwiecznej mocy, która chce dobrze,
a wychodzi na odwrót. I zostaje niesmak,
bezsilność i bezsens. O, gdybym był został
dobrym handlowcem, takim, co to potrafi dobrze
sprzedać czy to biurowce z rtęcią, czy skażony
spirytus, nie cierpiałbym dziś, na miłość boską
(nawet gdybym później popełnił samobójstwo),
ni na brak pieniędzy, ni pewności siebie.
A nade wszystko nie roztrząsałbym tej kwestii,
którą Budda poruszył w kazaniu w Benaresie.


Przymiarka

Zahaczyłem o gwóźdź, wbity ukośnie w ścianę,
po powrocie nocą do domu (a światła nie śmiałem
świecić, by nie budzić tych, co już twardo spali);
i rozdarłem sobie tę moją ulubioną kurtkę z sinawo-
-zielonej skóry, dobrze spłowiałej już miejscami,
przybierającej teraz subtelny, choć nieokreślony
do końca, odcień. A rozdarłem ją tak niefortunnie,
że ze środka wyszła wata (rozdarcie było absolutne,
począwszy od ramion aż po krzyż), co tak mnie
rozstroiło, że do samego świtu wzbierał we mnie
ni to żal, ni wstyd. I nawet myśl o tym, że to tylko
przymiarka przed rozstaniem się z własną powłoką,
nie niosła żadnej ulgi (wręcz przeciwnie). A trzeba
było iść spać, wychyliwszy z fasonem strzemiennego.