Mateusz Chorążyczewski – Szaro, ale błękit

Osiedle we Wrocławiu naszkicowane lekko i z humorem. Bohaterami są mieszkańcy: żyjące w świecie fantazji dzieci, nienadążający za zmianami staruszkowie, szukający swoich tożsamości trzydziesto- i czterdziestolatkowie, bezimienni właściciele psów, sklepikarze, bezdomni poszukiwacze złomu. Książkę można traktować jako powieść lub zbiór opowiadań. Bohaterem są także miejsca, w których rozgrywa się wesoła, a czasem melancholijna akcja. Piwnice pełne klamotów, mieszkania, osiedlowe sklepy oraz samo miasto stają się areną wydarzeń, wspomnień, zabawnych historii. “Szaro, ale błękit” to proza pełna poetyckiego polotu, ale również oryginalnych finałów historii i zaskakujących pomysłów. Niektóre fragmenty mają charakter filozoficznego rozważania z przymrużeniem oka o małym życiu osiedli, których w Polsce są przecież tysiące. Każdy czytelnik znajdzie tu coś dla siebie: dowie się, w jakim celu zorganizowano sekretne zebrania w garażu, jak wygląda nocne życie mieszkańców, pozna tajemnicę więzi starszych ludzi z kwiatami na balkonie, usłyszy, co mają do powiedzenia swoim właścicielom psy, przeczyta, co na osiedlu robią Policjanci z Miami, a także Diabeł i Baba Jaga.


Fragment książki:

Ludzie włączyli telewizory i usłyszeli, że lepiej zostać w domu. Do sklepu pana Wiesia wchodzili pojedynczo ukryci pod maską. Anonimowi, często nierozpoznani, zdradzały ich tylko oczy, które nagle stały się głównym narzędziem komunikacji – lepiej niż głos wyrażały lęk, zakłopotanie, dezorientację. Ekspedient martwił się bardzo. Niedawno zatrudniona przez niego pracownica, dziewczyna z wytatuowanymi czarnymi wężami na rękach, która sama przeszła od razu na ty, uciekła ze strachu na zwolnienie. Właścicielowi ze złości nastroszyły się białe wąsy, ale wstał po czwartej i rozłożył ciepły chleb na półkach. Umył kafle, przetarł szybę lodówki i długo stał w progu drzwi do sklepu o brzasku, czekając na dalszy rozwój wypadków.

Może w trzynastym wieku właśnie tak czekano w niedalekiej Legnicy na Mongołów, podążających ze wschodnich stepów na zachód w egzotycznych, śmiesznych ubraniach, na zabawnych, choć mocnych konikach. Czekano na nieprzewidywalnych i dzikich intruzów, pachnących dymem spalonej ziemi. Wiesio stoi w progu sklepu i zastanawia się, co znowu przyjdzie mu przeżyć, czy jego skromny interes przetrwa kolejny kataklizm. Przychodzi mu do głowy wspomnienie powodzi, gdy wynosił wszystko ze sklepu. Trzeba było w pośpiechu go zamknąć. Powódź szła przez miasto jak szalony barbarzyńca, zbliżała się dzika rzeka. Ziemię napadła wojownicza Amazonka, w wersji słowiańsko- germańskiej. Zimna Odra rozlała się w samym środku ludzkiej cywilizacji, potopiła mozolnie zbierany dobytek młodego kapitalizmu. Jego osiedle i sklep nachodziła wtedy od południa młodsza siostra Ślęza. Zwykle łagodna, subtelnie łaskocząca sitowie, które porastało jej brzeg, stała się nagle bezwzględna. Myślał wtedy, że to koniec, że ludzie nie przyjdą już do niego, że nie będą mieli z czym i po co, że wróci na ojcowiznę pod miasto. Wiesio wciąż stoi w progu, w ręce trzyma mop z jasnymi, kręconymi włosami. Jeszcze zanim przyszła ta niszcząca woda, dziesięć lat wcześniej, godnie przeżył transformację. Kryzys codziennie pod przebraniem żebraka w łachmanach zaglądał przez witrynę do wnętrza sklepu. Wtedy w tym samym miejscu, tyle że bez świecącego neonu z jego imieniem, wydawał robotnikom resztę za piwo. Brzęczało szkło wyciągane ze skrzyń przy wejściu do sklepu, a on stał za ladą przy wadze i wydawał im Kopernikami i Trauguttami.

Później przyszły nowe brzęczące monety o małych nominałach. Sto tysięcy zamieniło się w dziesięć złotych i wprawiało wszystkich w zakłopotanie. Robotnicy, którym wystawił parasolkę przed sklepem i kilka krzeseł, żeby mogli schronić się przed deszczem i słońcem, gdy już się nasycili głogowską albo śląską, pszenną bułką, pasztetową i śmietaną pitą prosto ze szklanej butelki, szli stawiać kolejne bloki. Wiesio zacierał ręce, bo widział już w oknach twarze kolejnych klientów. Spogląda na słońce, które wyłania się zza bloków i myśli o tym, co przyjdzie. Stoi z długim kijem mopa jak jakiś woj oparty o kopię na straży bramy grodu, grodu Mochbern albo Muchobor. Stoi w przyłbicy i dumnie czeka na to, co przyjdzie, bo już przychodziło wiele razy i pod różną postacią.


Mateusz Chorążyczewski (ur. 1984)

Jako nauczyciel języka polskiego we wrocławskiej podstawówce na co dzień zachęcam do czytania dobrych książek i podejmowania pierwszych prób pisarskich. Interesuje mnie literatura piękna i wschodnia myśl filozoficzna. W książkach i filmach cenię najbardziej poruszane z dystansem i humorem ważne tematy dotyczące zwykłych ludzi. Ukończyłem polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Wychowałem się na Krzykach, mieszkam na Muchoborze.