Nie święta rodzina – recenzja tomiku “A co jeśli Jezus miał depresję?”

Ewangelie, o ile pamiętam, zaczynają się od narodzin syna. Tutaj opowieść zaczyna się od narodzin dziewczynki, Marii. I jej przyjście na świat wszystko zmienia. Ale co zmienia? Zmienia istnienie w bólu. O tym właśnie jest tomik „A co jeśli Jezus miał depresję?” Ewy Chyry-Szwarc, o mierzeniu się z bólem. Wielkim bólem. Potwornym bólem, który rodzi potwory.

Ale zanim przejdziemy dalej, kilka słów o epigenetyce. Współczesna nauka dostrzega, że trauma może być przenoszona w zapisie genetycznym przez pokolenia. A więc ból, którego zaznali nasi rodzice lub dziadkowie dziedziczymy my. Co to znaczy? A znaczy to, że jeżeli moja babka została zgwałcona, ja mogę bać się ludzi, nie ufać im, lękać się kontaktów intymnych. Albo wpaść w rolę oprawcy, samemu gwałcić realnie lub psychicznie. Nieświadomie odtwarzać sytuacje, które wydarzyły się komuś innemu w innym świecie. Zmagania się z losem drugiego, trzeciego i czwartego pokolenia po Holocauście realnie potwierdza tę naukową prawdę.

Kim zatem jest narratorka wierszy, podmiot liryczny, jak każą mówić w naszych coraz bardziej świętych szkołach? To kobieta, która tęskni za Synem. Urodziła go, ale nie wie gdzie jest. Mówi o tym w jednym z piękniejszych wierszy w tomiku. Przytoczę go w całości, nie mogę się oprzeć: „***/Synu gdzie teraz jesteś?/Dlaczego kręci mi się w głowie/kiedy o tym myślę/Jakby Wszechświat próbował wedrzeć się do środka/A z mojej piersi/wypłynęła krew/i mleko”.

Czy musimy podkreślać, że autorka świadomie i z powodzeniem korzysta z metafor wywiedzionych z religijnego imaginarium? Z tego zasobu kultury, który dotyczy nas wszystkich, ludności całego Śródziemiomorza? Syn to pojemny znak, zwłaszcza w tomiku o takim tytule. Pamiętajmy, że każda kobieta jest w sytuacji Matki Boga, rodzi syna człowieczego, wiedząc, że jego losem jest śmierć w cierpieniach. Wiersz ten przesuwa punkt ciężkości z tragedii syna na ból matki. To perspektywa feministyczna, równoważąca tysiąclecia lekceważenia bólu kobiet. Ewangelie poprzez ubóstwienie bólu męskiego wyznaczyły kurs na długie wieki. Dziś sytuacja się odwraca. Przynajmniej w poezji. Bo w realności Trybunał Konstytucyjny właśnie skazał polskie kobiety na narodziny płodów pozbawionych mózgów. Ból kobiet wciąż jest mniej ważny od boskich, wyrażanych przez mężczyzn w purpurach, zasad.

*

„Z raną w sercu stoję na środku skrzyżowania” – padają słowa w wierszu Czekając na zielone światło. To piękny poetycko, choć bolesny ludzko, obraz. Narratorka (A może narrator? Gramatycznie nie sposób tego rozstrzygnąć w tym wierszu) jest jak ukrzyżowany Jezus, gdzie funkcję krzyża pełni skrzyżowanie ulic, miejski symbol życia gwałtownego, życia w pośpiechu i samotności. Ale o ile z cierpienia Jezusa uczyniono marketingową machinę religii, która podbiła świat, tutaj cierpienie jest anonimowe. Współczesny człowiek cierpi w milczeniu, ukrywając ślady swojej krwi. „Rana broczy – z kałuży krwi wycieram buty/żeby przejść po białych pasach/nie zostawiając śladów”. Depresja to cywilizacyjna choroba. Większość z nas spotka się z nią w ciągu swego życia. Nie sposób przed nią uciec. A świat szkoli nas do cierpienia w milczeniu. Łykamy tabletki i idziemy do pracy. Mamy produkować i konsumować, potem możemy leżeć w łóżku z kocem naciągniętym na głowę.

Co właściwie boli narratorkę? Boli ją tajemnica, która wydarzyła się w jej rodzinie, kiedyś, gdzieś. Nie wiemy, czym ona – tajemnica – jest. Ale możemy obserwować jej pokłosie. „Jestem potworem/wypełzają ze mnie jadowite węże”, mówi narratorka. I przytacza obrazy rodem z filmowych horrorów o seryjnych, psychopatycznych mordercach. Te obrazy żyją w niej, na jakimś poziomie świadomości wciąż od nowa wydarza się akt gwałtu i kanibalizmu. Pytanie, kto jest potworem? Narratorka może czuć, może jej się wydawać, że ona dokonuje tych strasznych czynów. Tak działa trauma, ofiara bierze winę na siebie, oskarża się o najgorsze. Ale jest jeszcze inny poziom odczytania tych słów. Wewnętrzny oprawca zadaje ból narratorce, ją gwałci i jej wydłubuje oczy. Tak właśnie objawia się tajemnica. Pokłosie czynów z przeszłości. Nikt nie przychodzi na świat jako potwór. Potworem staje się w wyniku działań świata. Co wydarzyło się w rodzinie narratorki? Gwałtowność i okrucieństwo scen wskazuję na ostatnią, Wielką Wojnę. Pamięć o tym idzie przez pokolenia. A fakt, że Netflix produkuje niekończące się seriale o zombi, o pożeraniu ludzi, o mózgach roztrzaskiwanych siekierami, świadczy, że jako ludzkość potrzebujemy wciąż od nowa przechodzić przez to straszne doświadczenie. Tak działa trauma, zmusza nas do przeżywania ekwiwalentu zbrodni. Trybunał Konstytucyjny zmuszający polskie kobiety do rodzenia bezmózgich płodów, wciela się w potwora dręczącego duszę narratorki. To kolejne wcielenie demonów hulających po świecie. Tutaj autorka, młoda Polka z Berlina, daje panoramę światową. Zanim w Rwandzie maczety poszły w ruch, ciała ludzi musiał posiąść krwiożerczy demon, który mówił: „Zasłaniam ci usta/ gwałcę, a twoje martwe ścierwo/wyrzucam na śmietnik”.

*

Jeżeli istnieje tajemnica nieobjęta świadomością i współczuciem, jeżeli krzywda nie została nazwana i zadośćuczyniona, trauma idzie przez pokolenia. Co wydarza się dalej w rodzinie narratorki? Ojciec umiera, wzmagając i tak wielką rozpacz dziecka, którym była narratorka. Figura ojca w naszej cywilizacji przypomina losy ewangelicznego Józefa. Mężczyzna jest częścią historii rodziny, a jakby go nie było. Egzystuje gdzieś na obrzeżach. Kto na Boga przejmuje się tym, że Józefowi odebrano męskie sprawstwo, zapładniając mu żonę Duchem Świętym?

Ważniejszą od niego rolę w Ewangelii pełni matka Boga. A co z matką narratorki tomiku? Matka choruje na te samą chorobę, co Jezus. Jest nieobecna psychicznie, emocjonalnie niedostępna dla córki, która płacze: „i zamknęłaś się w pokoju ze swojego bólu/Nie mam klucza, nie znam szyfru, hasło jest poza moim zasięgiem”. Dziecko oddzielone od matki, przeżywa najgorszy rodzaj strachu, strachu o życie i strachu, że jest niegodne miłości. To jeden z najgorszych bólów. Znakomita pożywka dla depresji i stania się „potworem”.

*

Na szczęście moce życia są w człowieku wielkie. To moce natury, która jest niezwyciężona, stwarza wszechświaty, bogów i ludzi. I jak żyroskop, zawsze zaprowadza równowagę. Tam, gdzie ślepa naiwność, ofiaruje trzeźwiejący ból. Tam, gdzie niepohamowana chciwość, pandemię. A tam, gdzie cierpienie, wniesie światło. I tu pojawia się kolejny, wielki, ewangeliczny symbol. Wejście w ciemność i zmartwychwstanie. Tytułowy Jezus przeżywa chwilę zwątpienia, znane „czemuś mnie opuścił”. Drży przed wejściem w noc. Ale paradoksalnie, co odkryli dawno mądrzy Chińczycy, w każdej skrajności kryje się przeciwieństwo. Dlatego wyjście z bólu wiedzie przez największą ciemność. „Umarłeś/Zmartwychwstałeś/Ale wcześniej musiałeś skoczyć w przepaść”. Tamtędy wiedzie droga ratunku i dla narratorki. „Kiedy płynę rwącą rzeką w ciemność/Kosmos rozsadza mnie od środka”. Trzeba umrzeć, żeby narodzić się od nowa. Lęk, ból, złość, które przynosi trauma, muszą umrzeć, aby narodzić się do nowego, prawdziwego życia. Narratorka przeżywa epifanię wraz z zmartwychwstałym Jezusem, gdy jako Maria Magdalena przybywa na Grób Pański: „Dobry Pasterzu/Nie pokonałeś śmierci/Stałeś się nią/Stałeś się życiem/Stałeś się jednym i drugim”.

*

Co robi narratorka, gdy odkrywa, że śmierć to nie koniec? Że trauma, która całe życie trzymała ją w potrzasku, nie ma już sił? Zakochuje się. Z poziomu miłości boskiej, schodzi na jedyną dostępna człowiekowi miłość – do drugiego człowieka. „Dostałam nie to co chciałam/ale dostałam wszystko, czego mi było trzeba”. Uczy się prawdziwego życia. Nie jest już potworem, ale wciąż musi borykać się ze swoja niedoskonałością. Stąd przeprosiny dla córki: „Przepraszam za kilkuletnie, zapłakane oczy”, stąd poczucie chaosu twórczego: „Luźne myśli/Słowa powyrywane/nie twoje/nie moje/obce rymy/obce wiersze/Obce ja/Nieposklejane/Intertekstualność”. Tutaj śpieszę narratorce na ratunek. Być może ona tego w sobie nie cierpi, ale mnie jej intertekstualność bardzo się podoba. Język i kultura nie są naszą własnością. Przyszliśmy na gotowe. Siłą rzeczy musimy odnosić się do zastanego. Oryginalność jest zmorą modernizmu. Dajmy sobie spokój. Cieszmy się tym, co jest nam dane. A dano nam wiele. Możliwość opowiedzenia siebie. Narratorka to wie, mówi przecież: „słowa mogą być jak promienie/przenikają ciało ciepłem”. Jak każdy byt poetycki, narratorka cierpi w języku i w języku znajduje ukojenie.

*

Do czego to wszystko zmierza? Narratorka porzuca stary świat dosłownie. Wsiada do pociągu, pozostawiając za sobą ból traumy, rozstając się z przeszłością, porzucając rodzinną tajemnicę. Przed nią przyszłość. Ale jej świadomość śmierci podąża za nią: „Przyjemność podróży pozwala zapomnieć o ostatecznym celu”, pisze. Więc co? Wszystko i tak skończy się niebawem? Kto wie. Ostatnie wersy dają nadzieję i jednocześnie godzą z nieuchronnym: „Odklejam nos od szyby/– Już czas – mówię do towarzysza podróży”.

*

Nie znam się na współczesnej poezji. Ale umiem czytać. Debiut Ewy Chyry-Szwarc to mięsisty kawał tekstu. Ociekający krwią i cierpieniem, a jednocześnie lekki i doceniający niuanse języka. Nawet pisząc o kompletnej niemocy pozwala sobie na tworzenie neologizmów: „bliskość – dalość”. Ucieka w zabawę frazeologizmami przed ostatecznym zwątpieniem: „Poczekaj, jak Cię rąbną, to we wszystko uwierzysz!”. Jest dojrzałym poetycko – i ludzko – zapisem zmagania się z bólem, zwątpieniem, z cierpieniem, które idzie przez pokolenia. I jak uczy epigenetyka, pokazuje drogę wyjścia z ciemności – poprzez obraz. Tworzenie obrazów miłości zmienia mózg, przeciera nowe, neuronowe szlaki. Daje szansę na szczęście. Klaszczę serdecznie, gdy autorka pisze: „Patrzę na was i widzę małą przyszłość/Jak wtedy, gdy przy starej wierzbie obiecałam sobie/że będę szczęśliwa”.

Roman Praszyński