Oddanie wrażeń towarzyszących lekturze tego zbioru nie będzie zadaniem łatwym. Przede wszystkim dlatego, że zawarte w nim wiersze są mi bardzo bliskie. Po pierwsze styl pisania i przyjęta poetyka w jakiś niepojęty sposób reprezentują te wartości, których szukam w poezji oraz staram się sam uskuteczniać. Również metoda obrazowania nadająca szczególny rytm narracji jest mi bardzo dobrze znajoma. Czytając te wiersze miałem nieodparte wrażenie, że napisał je jakiś nieznany mi „brat po piórze”. Jeśli jeszcze dodam, że jesteśmy rówieśnikami (rocznik 1976), to i bardziej zrozumiały wydaje się sposób postrzegania otaczającej nas rzeczywistości. Czyżby znów odezwało się pokoleniowe powinowactwo? Biorąc to wszystko pod uwagę trudno będzie mi zdobyć się na krytyczny ogląd „Lata w hamakach”. Pociesza mnie jednak fakt, że nie jestem krytykiem i mogę sobie pozwolić na subiektywny odbiór, czegoś tak subiektywnego jak poezja. Dlatego będzie subiektywnie i osobiście.
„Lato w hamakach” jest przede wszystkim krótkie i szybko mija w lekturze. Żal który temu mijaniu towarzyszy przypomina żal za szybkim końcem letniej kaniukuły w naszej szerokości geograficznej. Ten niedosyt jest jednak wartością, pozwala nosić te teksty wewnątrz siebie, smakować pamięć poszczególnych obrazów, myśleć nad nimi w jesienne i zimowe wieczory.
„Lato w hamakach” to czterdzieści jeden utworów, które charakteryzuje zwięzłość i ogromna oszczędność w środkach obrazowania. Ten swoisty minimalizm (bardzo mi bliski) pobrzmiewa echem Przybosiowego nakazu: „najmniej słów!” Niewielkie konstrukcje tych wierszy wzniesione są z prostych, codziennych wyrazów, nie ma tutaj miejsca na potężny arsenał poetyckich środków upiększających. Dostajemy podstawową wersję prostego pojazdu, bez jakiegokolwiek wyposażenia dodatkowego, bez systemów wspomagających mających zauroczyć czytelnika, lub go poruszyć. Nie oznacza to jednak, że Ropczyński proponuje prymitywny pojazd poetycki, którym ani przyjemnie podróżować, ani zajechać daleko nie sposób. Co to, to nie! Natomiast jak cenna jest prostota konstrukcji, doceniają nie tylko kierowcy współczesnych aut, ale też odbiorcy współczesnej kultury. Prostocie konstrukcji odpowiada prostota narracji. Poszczególne wiersze są jakby sondą, peryskopem, wizjerem codzienności. Podmiot liryczny sprawia wrażenie, jakby zamyślił się na chwilę, na przykład czekając aż czajnik krzyknie, że woda się zagotowała i w tych chwilach zawieszenia spogląda na rzeczywistość. Gdyby na tym koniec, byłoby to nie tyle proste, co prymitywne, a tego z pewnością poezji Mariusza Ropoczyńskiego zarzucić nie można. Te spojrzenia na rzeczywistość docierają bowiem do jej podszewki, są czymś, co Witkacy nazwałby poczuciem metafizycznej dziwności istnienia. Wokół jakich tropów podąża to doznanie, co stanowi jego treść? I tutaj jest skromnie, bo tak wystarczy. Są to przede wszystkim wspomnienia, czyli fragmenty rzeczywistości minionej, przebijające się przez zasłonę czasu, zatem żywe nadal, choć w zupełnie nowym wymiarze. Zatem przede wszystkim chodzi tu przemijanie.
Już wiersz otwierający tom wskazuje kierunek, w którym podąża mówiący: „Budynek starej nastawni, w ruinie/od ponad ćwierć wieku/od dawna owiany był tajemnicą/(miało w nim dojść do morderstwa)/dziś mało kto tędy przechodzi,/wszędzie pleni się ziele/Na Boga, cóż więc tu robię/w niedzielne południe” (Ziele). Melancholia, której winien jest demon południowej pory przydarza się podmiotowi tych wierszy dosyć często, ale dzięki środkom wyrazu, o jakich wspomniałem nie jest to figura tkliwa. Nie słychać tutaj postromantycznych westchnień, stanowiących rodzaj deklaracji i pozy raczej niż doświadczanego opętania acedią. „Wszystko już było”, zdaje się mówić narrator, bez żalu, bez jęków, bez wzywania na daremno. Bardzo prosto ujęty motyw przemijania może być także pierwszym na taką skalę nasilonym doświadczeniem życiowym wynikającym ze zbliżaniem się do pełni średniego wieku (co piszący te słowa odczuwa na własnej skórze). Zmienionym przez czas miejscom towarzyszą zmienieni lub zniszczeni przez jego kleszcze ludzie, także ci najbliżsi. Bo przemijanie to życie w lustrze, z którego przegląda się śmierć. Odejście matki: „rok temu przy jakiejś okazji zastałem/ ją bladą przy zlewie. Oplotła go mocno rękami/jakby się miała przewrócić./Znała już wtedy diagnozę, kryła się/z nią od tygodni./ Ojciec nie mógł jej później wybaczyć:/”Została z tym sama jak palec” (Lato w hamakach); odejście ojca: „Już w lipcu nie było nadziei, choć lekarz wciąż jeszcze nas zwodził./Uśmiech nie schodził mu z twarzy/Pamiętam spróbował mnie nawet/ objąć ramieniem./Wzburzony wybiegłem na zewnątrz/by jakoś ułożyć, przetrawić to w sobie/Ile to trwało dziś nie wiem./Do domu wróciłem z pewnością już w nocy” (O czym myślałem). Oczywiście nigdzie nie pada deklaracja kogo dotyczą wspomnienia, to sprawa subtelności, ale też zabieg pozwalający na uniwersalizację doświadczenia i pozostawiający margines interpretacji. Bo jeśli zamiast rodziców będą to inni najbliżsi, czy bardzo zmienia to siłę wyrazu? Doświadczenie odchodzenia członków rodziny, którzy byli „wpisani” w nasze życie, jest doświadczeniem odchodzenia nas samych i jest to doświadczenie właściwe dla pięćdziesięciolatków, dla których „znikanie” bliskich przestaje być incydentem, a staje się coraz bardziej powszechne: „Dziś msza za wujka. Żył w jakiś jedyny/ właściwy dla siebie sposób. Zawsze też umiał/ postawić na swoim. Można mu było zazdrościć” (Oddech). Wreszcie miłość i jej niezachwiana potęga, jak uczy nas popkultura, podlegająca takim samym prawom przemijania. Rozpuszczania się, zanikania, zniewyraźniania, przechodzenia w stan spoczynku. Czy jeszcze boli, czy już tylko jest odległym punktem, na mapie naszej melancholii. Czasem zdziwienie, że kiedyś potrafiło aż tak palić, aż tak zawładnąć naszą wewnętrzną spójnością, rozbijając ją na strzępy: „Ostatni telefon od M. – miałkość/i równie straszliwa niezręczność./Odtwarzam w pamięci jej usta, dłonie i plecy,/twarz obsypaną piegami-/wszystko to blade już/nieczytelne/Cóż mogło nas spotkać/gorszego?”(Pole widzenia). Czy najgorsze był rozstanie, czy spotkanie kiedyś tam? Nie trzeba na to odpowiadać. Usychaniu uczucia nie zapobiega bynajmniej fizyczna obecność: „Obudził się by zobaczyć, że pada. Odwróconej plecami i tak wszystko jedno/Wstawił pranie, wypił kawę w milczeniu./Jedna noc, jeden dzień. Rwie się wszystko” (Sto lat). Powolna, ale nieustępliwa rzeka czasu podmywa brzeg, na którym stoimy. Nie jest to naszą winą, ze się zmieniamy fizycznie i emocjonalnie. Podmiot liryczny w wierszach też nikogo nie oskarża, pokazuje jedynie smutną prawidłowość. Przedmioty stają się świadkami obecności, skrywającymi ślady tych, których brak tak bardzo nam doskwiera. Przedmioty takie stają się ersatzem obecności, pozwalają na przerzucenie kładki dotyku poprzez czas. „Dotykam pokątnie twych butów/zagłębiam w nich dłonie jak w studni./Jest miękko i ciepło, przyjemnie/Stoję tak dłuższą chwilę./W końcu słyszę/ czyjś śmiech, potem kroki./Cofam się więc acz niechętnie./Było mi przecież tak dobrze” (Dotykam butów). Buty, podobnie jak klamki przechowują dotyk, przy czym te pierwsze magazynują dotyk wielu ludzi, podczas gdy buty stanowią pewnego rodzaju wyraz intymności, towarzyszą w przemierzaniu świata, są łącznikiem człowieka z ziemią. Niosą w sobie zatem dużo mocniejszy ładunek obecności niż na przykład wspomniane klamki. Mijaniu ludzi i miejsc towarzyszy mijanie chwil, które udało się nam uchwycić w przelocie przez życie. Takie chwile stają się również metafizycznym doznaniem, rodzą poczucie dziwności naszego istnienia: „Obraca się i kończy swój występ z przytupem/ Ma siedem lat, może więcej. Ojciec bierze/ją z dumą na ręce./Pytanie, czy będzie to kiedyś pamiętać” (Kurtyna); „Dzika jabłoń mijana po drodze zakwita/w tym roku zbyt wcześnie: mróz może/ją zwarzyć, gdy zechce/od wczoraj ten obraz nie daje/ mi zasnąć spokojnie” (W otwartym oknie pociągu).
Tak, doświadczenie przemijania jest podstawowym tematem tej książki. Temat wszak zgrany, powszechny, opisany na wszystkie strony i sposoby. Czy warto zatem otwierać od dawna otwarte drzwi? Na tak zadane pytanie można spytać: czy warto pisać o miłości, szczęściu, śmierci, lęku, radości? Tematy, motywy zgrane jeszcze silniej, mocno strywializowane, wykorzystane brutalnie przez machinę popkultury. A jednak. Czy warto pytać o sprawy, jakie są podstawowym konstruktem każdego z nas? Odpowiedź brzmi: zawsze warto! Każdy doświadcza odejścia kogoś bliskiego, ale dla każdego jest to doświadczenie unikatowe i tylko jego. Tak jest z innymi sprawami, o których wspomniałem. Nigdy dosyć, bo choć powiedziano tyle, w rzeczywistości nie powiedziano nic. Takich doświadczeń nie da ująć się raz na zawsze w słowa, można jedynie zbliżać się do zawartej w nich Tajemnicy. Czy stojący u progu półwiecza swojego życia Mariusz Ropczyński to chciał nam przekazać? To już jego sprawa, my otrzymaliśmy fenomenalny tom wierszy, który zdradza poetę potrafiącego za pomocą niezwykle prostych środków dojechać bardzo blisko tej Tajemnicy. Jedźmy z nim – serdecznie zachęcam.
Mariusz Ropczyński, Lato w hamakach, wyd. Mamiko, Nowa Ruda 2023, s. 47.
Paweł Kołodziejski