Rodzimy się i trafiamy do kolorowych kołysek. Później tańczymy na ostrzu noża, a potem szukamy spokoju, który wyda owoce już w mniej kolorowych, wiecznych kołyskach. “Wschód księżyca” to krzyk w środku nocy, gdy krew buzuje w żyłach, a od tańca na ostrzu bolą nogi, serce, wątroba i mózg. Potrzebujesz endorfin, podróży po wyboistym świecie wewnętrznym? To nie ma na co czekać, bo te wersy płoną.
Sen
Gdybym złożył się na trawie
Krzyżem, niczym zbawca ludzi,
I krew spuścił z moich naczyń,
Natchnął ziemię nową maścią,
Co usłyszałbym o świecie?
Co mi cichy wiatr przyniesie?
Życie roślin, płyną soki.
Szemrze woda w kanalikach.
Dudni zwierzę w pancerzyku –
Małe, drobne, niebezpieczne,
Drażni z lekka moje uszy.
Pędy pną się po mej czaszce,
Oplatają dłonie, palce.
Z lekka jasne mrużę oczy,
Ciało składam pod ostoję.
Ściśnie mnie natury chwyt,
Legnie świadomości zaszczyt.
Opadam i spadam – po kosmicznej próżni.
Marzną i zamarzły lodem – drobne łzy.
Nic słyszę i ślepy, i już mnie nie boli,
Więc opadam dalej – bez siły i woli.
Szelest mrugających stóp –
Obcas, duży, mniejszy but.
Ludzie patrzą na wariata,
Co w trawiastym łożu trwa.
A mnie nie ma już dla świata.
Czymże w świecie byłem ja?
Rodzinne miasto
Patrzę przed siebie – świat gładko sunie.
Cisza w słuchawkach – ani jednej nuty.
W tym samochodzie ty albo ja
Będziemy drętwieć, aż zniknie czas.
W tym samochodzie ty albo ja
Snu dopełnimy – zacznie się gra.
Jadę do rodzinnego miasta –
Ja, przyjaciel, ojczym, matka.
Nasze duchy ciągnę w trumnach.
Nowe spadki, szkło i burza.
Zataczam koło, jakby nie w pełni.
Czym są, czym są nieotwarte więcej drzwi?
Trzymam się schodów śliskiej poręczy,
Czekam, aż jucha pomaluje zamki.
Krew, krew, krwawa cnota śliska!
Błąka się po mieście turysta.
Pyta się ktoś – czego szukasz, dziecko?
Szarej powieści w szarej okładce?
Nie rozumiem więcej co się kręci, a co stoi.
Czy z uczuciem ekstatycznym można łatwo się oswoić?
W uszach gra muzyka ścisła – uniesiona potylica…
Zdrady, kształty, rogi, kąty,
Ktoś tu strzela, może w końcu.
Pić, pić, więcej, więcej –
Wody lejcie w moje ręce!
Uważają mnie za głupca.
Masz wyglądać – wyłącz płuca.
Znakomity zjazd podbity szkarłatnym jedwabiem.
Dziewczę w dali śpiewa jakże dźwięcznie, ostrym basem.
Staczam się do domu – gdzie w tym mieście znajdę drogę?
Zakończę nałogi wszelkie – snem tym ludziom wrócę wolność.
Żegnam się z nimi, z każdym po kolei.
Jadę, znów cisza, drogą do Warszawy.
Opisałem linie spod splątanych słów murawy –
Tych, co znam je, nawet w ciemną pamięć nie zajrzałem.
Jakub Razarenkow, urodzony 3 marca 2005 r. w Łomży, uczeń warszawskiego liceum. Interesuje się naukami przyrodniczymi, szczególnie astronomią. Pasję do pisania wierszy odkrył w 2021 r. Obecnie tworzy poezję osobistą, egzystencjalną, dzieli się w niej refleksjami dotyczącymi życia codziennego. Miłośnik zwierząt, muzyki alternatywnej i herbat z różnych zakątków świata.