Halszka Podgórska-Dutka – Córcia

  Halszka (Halina) Podgórska-Dutka urodziła się w Tarnowie, w inteligenckiej rodzinie kresowych emigrantów. Posiada wykształcenie artystyczne i uniwersyteckie. Prawie od zawsze związana z Krakowem, gdzie mieszka i pracuje, zajmuje się wieloma dyscyplinami sztuki. Współpracuje z kilkoma grupami twórczymi i bierze udział (indywidualnie i zbiorowo ) w wielu wydarzeniach artystycznych, kulturalnych i promujących poprzez sztukę świadomą integrację społeczną.
   Publikując od lat osiemdziesiątych, jest autorką sześciu zbiorów poezji (wyd. Miniatura), zbioru myśli, opowiadań oraz innych form prozatorskich (m. in. niedawno wydanej w wyd. Mamiko pozycji „Miłość ze słońca”).
   Obecna pozycja książkowa -„Córcia”, zawiera krótkie, odrębne utwory prozatorskie ( za wyjątkiem dwóch cyklicznych) o różnorodnej charakterystyce formalnej i tematycznej. Ich cechą wspólną jest zarówno obecność elementów autobiograficznych, jak i bogate tło myśli egzystencjalnej i filozoficznej, co wytwarza tu samorzutnie poniekąd rodzaj medytacji intelektualnej. Zawsze jednak chodzi o bezpośrednie, pełne czucia, pojemne widzenie świata, które pozwala równoważyć obecne destrukcyjne tendencje świadomości za pomocą wybranych idei syntetycznie nawiązujących do przeszłości i lepiej strategicznie dostosowanych do ducha czasu- poprzez intuicyjną wiedzę harmonizującego aktualne wektory dążeń credo współczesności.


Wołyński poker

       Czy coś z tego wynika, że ktoś urodził się nieco na północ od Lwowa, a może i jeszcze trochę na wschód? Nie wiadomo – ale przecież, przecież lwowianie byli świadomi swego usposobienia, nieco lekkomyślnego, kruszejącego wobec aprobaty niczym gęś w winie, byli pewni swego duchowego zaczynu, którego lekkość mogła być jeszcze wzmacniana poczuciem humoru, optymizmem, zapałem. A ci, a my? Czy oni, wołynianie, byli pewni swego usposobienia, czy w ogóle takowe było w jakiś sposób wymierne? Każdy przecież siedział z sobą, jak z tajemnicą, która go w dodatku zbytnio nie obchodzi.
      A przecież gdy ruszały niegdysiejsze pielgrzymki, spontaniczne, jakby iliańskie, rozedrgane piskiem obserwujących dzieci i spazmami kobiet rozmodlonych od widoku proroczych białych głów przywódczych charyzmatyków, nie miały pewnie zbyt wytyczonych traktów, szczególnych bożych oznajmień i zadań -i dokąd szły, tam szły, na wzór świętego Ducha? ….Przesuwały się barwną tęczą na horyzoncie, z chorągwiami wizerunków wszystkich świętych przynależności, a te które kryły się w nich samych, kto wie czy nie były jak chorągwie słynnego zakopiańskiego Hasiora-prosto z niepojętości wyskubane z piór i gałęzi, z nieznanego, z anielskich przybrań zszywane wewnętrzną gotowością zaświadczenia o wszystkim. Tak. O wszystkim…
      Prawie jak w świętej ziemi. Tylko jakby myśl trudniej się dobywała. Bo też z jednej strony, tu właśnie na Wołyniu najłatwiej o kompletność, o wszystkość, lecz znów z innej strony, też i o nagłość i o nieprzewidywalną nawet klęskę, nieodwracalny napad, zdradliwą zasadzkę. To co piękniejsze jednak, to fakt, że nietrudno tu o ducha na miarę zadań: weźmy choćby pod uwagę np. czysty, oderwany, niemal nirwaniczny, choć zarazem i nieco grecki kontrapunkt madonny poczajowskiej, mówiącej chłodno i obiektywnie do szczęściarzy zawsze coś zaskakującego. Bo z natury obiektywna, naturalna owa rzecz sama, jest chcąc nie chcąc wołyńskim przywilejem. I zawsze się tu pokazuje z lepszym czy gorszym skutkiem.
        A typy tu i też rozmaite-przebiegało mu przez myśl-wszelakie, zawsze dziwnie namaszczone, zuchwałe i zamyślone, wewnętrznie napędzone do ostateczności swoją kwestią, sprowadzające sobą wszystkie środki żywej równowagi materii ludzkiej na ziemię. O nią to bowiem-równowagę, chodziło tu najbardziej.
        Bo choć życie tu wprawdzie i przywoływano i goszczono, ale czy nim się zajmowano? Tak jak i wszystkim- po trochu. Tak też i po trochu wyższa siła się i objawiała, a i nikt niczego czystego i pewnego nie wypatrywał. Ani też nie określał strony, z której mogła nadejść pomoc, cud, czy dar. A że ten tu rozmaitymi się salwował ideami, wyjawiać się też musiał różnymi wybitnymi ludźmi, naznaczonymi od urodzenia pechem czy też misją, a nawet prorokami, czy wodzami. A z cech –przejawiał się miłością przede wszystkim. Choćby i była jak kozy Labana, nakrapiana, zawsze była mocna, zmieszana z bogami, nieprzerwanie tworząca swój mit korespondujący. I wszystkim wyraźna jak płótna mistrzów. Nie na żarty i nie na zbawienie, bo zbyt ze wszystkim zmieszana ziemią, piorunem, ciepłymi wymionami, podziemną gędźbą, matką Boską- poddana nierozwiązywalnym tajemnicom, oraz względem samej siebie niemal bezbronna -wobec stałej groźby samozniszczenia. I tak też była nastrojona rozległa doświadczalność-to tym, to owym –gotowa wszystkim zeznać w razie czego.
       Już rano jak wstawał i wychodził przed dom na „dzieńdobry”, też wydawało się, że nie wszędzie ład boski panuje, coś szło w zakos, przebiegało nieopodal drogę, chowało się w krzaki, wyraźnie czuł, jak się otoczenie chwieje-oprócz niego, który istniał choć i niewesoły-to jakże jednak krzepki i mocny! Gdy szedł do zagonu-żona często z upodobaniem obserwowała i czuła, jak ziemia drży pod masywnymi krokami mężczyzny, w ten sposób potwierdzając prawdę jego samego i jego całego życia- jak niegdyś może sprawiło to dotknięcie ziemi przez Buddę na znak przymierza i pełnej gromu zgody. Ale żeby się to wszystko tu miało łączyć w coś wyraźnego, przygotowywało do wyższego, rozstrzygało w umyśle-skądże znowu! Droga do drewutni wydawała się być coraz bardziej żmudna, wyczerpująca od tego nie-myślenia, podobnego do wichru, nadchodzącego nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd odchodzącego. Nie iluminując a jedynie niepokojąc czymś z nieznanych ostępów duszy. Zostawiając za sobą ciemność za ciemnością, ciężkie przeczucia za przeczuciami. I gdyby nie inwentarz, nic by jego, człowieka, nie utrzymało, nie uczyniło go naturalnie skupionym, jego, przykutego niczym wiejski Prometeusz do przeżywania chwili po chwili, po kolei, bez wytchnienia. Nic by go nie odciążyło w przeżywaniu życia.
        Jak to –bez wytchnienia-pomyślał i poniekąd się zganił. To niesprawiedliwe- a te letnie wieczory, gdy czapka lub kapelusz opadały na bakier, na bez miary rozsłodzoną i zabraną do jakichś cieplejszych rejonów duszę, a to śpiewem, a to dowcipnymi pogaduszkami, czy graniem na gitarze, mandoli, czy wreszcie niewymuszonymi pląsami. Miękko, miękko, miękkusieńko duszy –ani śladu uciskającego ziarenka grochu. Taka ci to księżniczka-ta dusza… Taka uległa od śpiewów i muzyki.
       Coś jednak było w powietrzu. Nikt nie chciał i nie umiał być nieprawdziwy. Ale tych prawdziwości przeważnie nikt też nie umiał zgłębiać prócz nielicznych wiejskich i małomiasteczkowych mędrców, odmieńców, pustelników czy charyzmatyków, starców i wytrawnych żydów, cadyków czy rabinów. To ci, byli nieraz i milczącą lecz i niezrównaną gwarancją tego, że coś się naprawdę zdarza, a zdarzając wychodzi poza pospolite, powtarzalne; mało tego- zostaje już z człowiekiem, dając mu zasadniczą pewność istnienia i jego sprawdzanych przez wieki transcendentalnych pozycji wsparcia.
       Ale i ci najwnikliwsi ulegali urokowi i klimatom miejsca. Bo tu wszystko było nastrojowe, rozległe, sam Bóg wie jak bezpośrednio przemawiające; a gdy to spostrzegali, to i sami się dziwili i oświadczali, to tym podejmowali to tamtym, a tak ktoś przemawiał że wszyscy płakali i zwolna tworzył się pochód nowego w duszach porządku. Któż by to zliczył –ile było ku temu dobrych chęci, pragnień ostatecznej rozprawy, myśli wysyłanych prosto do nieba!; ale po kątach coś jeszcze się żaliło, płakało z niedomówienia. Zawsze jeszcze coś zostawało, jakaś przeklętość, niezborność, jakaś niepiękna tajemnica… Widocznie nie był to jeszcze czas na rzeczywisty dzień pojednania, który wszystkich połączy i optymalnie skonfrontuje, przydając na dalsze wspólnego wzroku.
       Kto był szczery-był stale niespokojny, a co gorsze zdany na zmieniające się stany, podobne do chmur, to łagodne, to rozdarte, to burzowe, to znienacka zanikające, to znów nagle powracające, zawsze inne, czasem straszne, zmieniające się w ponadludzkim czasie, nie do prześledzenia, tylko podległe wiatrowi. Kto mógł odpocząć, wystarczy, że się zanurzył we wszystkim, w dzwoniącym od wrzawy wnętrzu i zapominał o bożym świecie, wytrącany dopiero przez karcące przywołanie. Czy był na innym, lepszym świecie? Wątpię. Ale w nim siebie przeżywał, w nim się zagłębiał, nim siebie drążył i jego mocą marzył. Nim się też i przemieszczał we śnie i jak we śnie – często będąc w stanie osobistego transu. Gdyby wołynianie byli świadkami Kalwarii, z pewnością nie graliby o szaty, aby przyśpieszyć i określić-co będzie, bo w ogóle nie mieli zwyczaju tego sprawdzać czy narzucać. Ale czy to znak zaufania do losu? Czy jakiś pełen ryzyka nierozdzielny trakt innego -wilczy fechtunek swojego; nie wiadomo czy to życie czy droga, może tylko napaść?
        To ostatnie mogło być w ogóle przy tak bliskim obcowaniu ze światem medialnym wcale niezauważalne. Zawsze się coś tam we wnętrzu tworzyło, czasem radowało, obiecywało coś wyjątkowego, czy też i groziło niewyartykułowanym mową napięciem, ciosem bez zrozumienia. Tak jak on czuło wielu, czuło i więcej widziało w sobie i w innych, przybliżając się we mgle uczuć do tajemnych znaków, które przenikały ich pełne przeczuć, uduchowione choć mroczne ciała. Summa summarum –wiele cierpieli; czyż nie były cierpieniem choćby i były charyzmatyczne, bóle kończyn, mogące równie dobrze być wyrazem kontaktu z zaświatami, czy wołaniem o odpracowanie bolesnej historycznej rzezi, bitwy pod Beresteczkiem po której wszystkie okoliczne potoki spłynęły krwią?
       Jednak nikt o tym nie myślał. Nawet on-mędrzec wiejski, choć nie rabin, ale też i licho wie kto. Z garbatego nosa, wyniosłej i gwałtownej postawy-watażka, ze znawstwa wzniosłej pracy wiejskiej -ekspert, z mądrości czoła- samorodny żyd, z instynktu obiektywnej strategii-na dziko -archanioł. A co jeszcze: z pedanterii służbowej-urzędnik, z historycznego zmysłu-wytrawny badacz, z zawadiackiej zalotności-może i frajer; ale w oficerskim mundurze z błyszczącymi guzikami, może by się i komu pokazał jako wódz, jeśli życie dopisałoby tę sytuację.
        A smagłą urodą w młodości przypominał przecież poetów hinduskich, którzy mogli dniami i nocami nadsłuchiwać własnych głosów z każdego kierunku lubej samotności; pełni twórczego zapału i fantazji mogli być i ściśli, bo zarazem i identyfikujący się z wielką istotą „bez drugiego”. Na Wołyniu –już było się kimś od razu, coś już od kołyski zaczepiało, obciążało, nawijało, wyprawiało w przód i oświadczało za sprawą jakiejś często nieodgadnionej tęsknoty. A czasami też i wciągało do rzeczy ryzykownych lub i nawet nieco świętych.
         Nie jest tajemnicą, że tu, na wschodzie, po burzliwym życiu, często zawadiackim i niekiedy nawet pełnym gwaru bitewnego, opatrzność szła na kompromis i ciało po śmierci pachniało, przykuwając uwagę potomnych do jakiejś cechy, szczęśliwego wydarzenia, które torowały nowy, choćby mały kawałeczek przyszłego, jako echo przyszłej rajskiej przynależności. Nic dziwnego, że i same znaki tego były drogie i nie gasły ludziom jak to nieraz gwiazdy w sierpniu. No, ale jak sobie to wytłumaczyć, jak sobie to wytłumaczyć-coś do siebie długo szeptał i przemawiał. Nikt nie wiedział co, a może czasem i wiedział, gdy głos nagle się i wydobył z jakiejś przyczyny. Może i wszyscy nieraz i tak myśleli, że za wyjątkowymi cechami i wydarzeniami kryje się jakieś posłannictwo, misja, która jeśli nie ma być przekleństwem, może potrzebować kogoś, kto na bieżąco przedrze się przez pozór skończonego; kto biegłą myślą prześwietli nagromadzenia złych i dobrych cudów, eony czasu starych i nowych czynników, dominant i imperatywów.
       Gdzieś w głębi myślał, że może by się i tu wszystko mogło jeszcze odnowić, przywrócić czy czymś innym zabłysnąć, może i udał by się armagedon i był pomyślny jednako dla każdego..i dla żyda, niemca, czecha czy greka. A może głęboką nutą pieśni przywołało by się i ałtajskich szamanów i lamów buriackich i zło się by już do nikogo nie przyczepiło całym ciężarem bezrozumnie, teraz trzymane i ujarzmiane niezwyciężonym, wspólnie ćwiczonym duchem.
        Może któryś z duchownych ortodoksyjnych wyjaśniłby tajemnicę fresków kaplicy zamkowej w Lublinie. Wtedy nikt by się z Chrystusa muzykowaniem nie naigrawał, bo idąc nawet za świeckim oglądem wizji K.Stockhausena- każdy emitowałby z serca do serca, z ucha do ucha, niewidzialny i słyszalny jedynie absolutnym umysłem zrozumienia zrąb informatycznej, poczętej w rozległości melodii, która służy chwalebnemu i powszechnemu rozrządowi. Temu, który niesiony anielskimi dźwiękami wszystkim optymalnie działa w zbudowanej łączności sceny wystawienia, która dozwala przejść, przechodzić dalej…