Camera pictura – recenzja “Montażu”

Wykonywanie montażu to podobno jeden z trudniejszych fachów w przemyśle filmowym, wiążący się z potrzebą wielomiesięcznego wgapiania się w kilka ekranów i poszukiwania takich wizualnych konstelacji, które poniosą historię danego filmu. Jednak nasz codzienny montaż, oparty na hipnagogicznych przedsennych seansach, lepieniu życiowych drobiazgów w większą całość czy szybkim przymykaniu oczu na ulicy to coś zdecydowanie przyjemniejszego i bardziej potoczystego niż bycie skazanym na kantorek montażysty. Właśnie do tak rozumianego cięcia klatek nawiązuje Anna Sadzik w swoim “Montażu”, w którym z wręcz dziecięcą dezynwolturą rozprawia się z językiem, wspomnieniami, popkulturowymi nawiązaniami czy najbliższym sobie światem.

Nie sposób nie czytać tego zbioru wierszy z perspektywy wizualnej, obserwacyjnej czy podpatrującej, ponieważ właśnie taki kierunek percepcji podpowiada ich bohaterka, która nawet gdy jest zmęczona lub znudzona, nie pozwala sobie na to, żeby ominął ją jakiś naoczny spektakl. Stąd to wieczne wypatrywanie przez okno, przyglądanie się ulicom i latarniom czy “wertowanie spojrzeń przechodniów”. Najczęściej opisywanym zmysłem w “Montażu” jest więc wzrok, który wydaje się mocno uaktywniony i wręcz zbyt wrażliwy. Oczy przykryte lekką mgiełką są tu zmuszone do obcowania z ciągłym kołowrotem obrazów, ostrym światłem, powidokami czy świdrowania wzrokiem pokojów, korytarzy i skwerów, które wirują, rozmywają się i pikselizują niczym w jakimś cybernetycznym kalejdoskopie.

Kwestia pulsu współczesności i cyfrowego rozedrgania to sprawy, które w wyraźny sposób wybrzmiewają w tekstach Sadzik. Autorka wydaje się szkicować kontury swojej rzeczywistości i wysyłać komunikaty z przestrzeni przesterowanej, w której mnożą się odnośniki, a wciąż niemożliwe jest dotarcie do jakiegoś egzystencjalnego, albo chociaż znaczeniowego czy kameralnego, rdzenia. Mglistą realnością jest tylko zamykanie się w pokojach z fajkami, paprotkami i klepką na podłodze. Sadzik zdaje się mówić, że uczucia, bliskość, podkradanie się do drugiej osoby nie zdarzą się tak po prostu jak kiedyś, ponieważ muszą być teraz w jakiś sposób technologicznie, kulturowo czy kapitalistycznie zapośredniczone – niczym w wierszu “kino 5D”, w którym relacja jest możliwa tylko dzięki obrazowi i trzymanym w dłoni kontrolerom. Wersy z “Montażu” to takie swoiste domowe majsterkowanie, wykonywane po to, aby dotrzeć do świata samego w sobie, a nie kolejnych śliskich emanacji i symulakrów.

Z większości tych wierszy emanuje klimat krygującej się wolności pomieszanej z nierealnością i nudą, którą odczuwa bohaterka. Przypominają się podczas lektury “Montażu” powojenne francuskie czy amerykańskie filmy, które próbowały oddać charakter nowego pokolenia, wzrastającego wreszcie w klimacie względnej prosperity i chęci zmiany obyczajów, co jednak kończyło się czasem poczuciem braku sensu. Atmosfera i urok, znane z na przykład “I bóg stworzył kobietę” czy twórczości Françoise Sagan, topią się tutaj w czymś bardziej współczesnym, stroboskopowym, internetowo delirycznym. Wiersze Sadzik kojarzą się z nocnym miastem, nasiąkającym światłem neonów, potokiem rozmów, dźwiękami koturnów odbijających się od kocich łbów czy zapachami z pobliskiej kebabowni. Ci marzyciele ery cyfrowej, nawiązując do następnego francuskiego filmu, przemykają przez uliczne przesmyki niczym duchy, zostawiając za sobą smugi, które zaraz połknie nocna łuna. “Chungking Express” czy “Upadłe anioły” to kolejne kinematograficzne tropy, z którymi najbardziej kojarzy się “Montaż”.

Warto jeszcze zwrócić uwagę na język, który bez większych ciśnień płynie przez wersy tego zbioru. Swobodne flow, kolejne słowa stawiane z dziecięcą łatwością, nostalgiczny dystans, słodko-gorzkie ekspresowe skojarzenia – te wszystkie elementy łączą się po to, aby wybrzmieć w rzutkich zdaniach, którymi może żonglować w swojej głowie odbiorca. Jest to pisanie bez kompleksów, które jest sprawnie zmontowane, o ile nie wręcz “zlutowane”, bo autorkę nie interesuje prawdopodobnie przechodzenie z obrazu do obrazu bez zakłóceń. Raczej chodzi jej bardziej o fontannę iskier czy szeleszczenie przy każdym kroku, o ekspresję mającą na celu zbudzenie miasta. Stąd wrażenie, że odbywa się lektura nie tyle zdań, ile czystych, namacalnych kolorów, że buduje się sprytna instalacja z neonów i lamp LED. Trudno pisać o takim typie ekspresji, bo bardziej kojarzy się on z wizualnymi strumieniami, nagłym wejściem do kina pełnego rozedrganych obrazów czy garażu z automatami, a nie ze słownikiem terminów literackich albo wieczorkiem poetyckim w pobliskiej bibliotece.

Kornel Maliszewski