Wymówienia – Antologia Studium Literacko-Artystycznego w Krakowie 2001-2003

Studium Literacko-Artystyczne Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest oczywiście typową szkołą pisania – oto efekty dwóch lat doskonalenia warsztatu.
Ewa Lipska

Liryczne wiersze sąsiadują z zabawnymi opowiadaniami o “małej codzienności”, przeżycia religijne z odważna erotyką, zapis dowiadczeń męskiej wrażliwoci z agresywną kobiecą “literaturą menstruacyjną”.
Gabriela Matuszek

Co im przychodzi do głowy, takie dziwne, takie inne, takie zupełnie mi nie znane, takie mieszne, takie smutne, takie straszne!
Marek Bieńczyk


Czy dzięki nim usłyszymy głos pokolenia albo przynajmniej odkryjemy nowe krajobrazy literackie? A przecież – cieszyć się powinnimy, że w ogóle są. W tych trudnych czasach to cud, czyż nie?
Jan Tomkowski


Wybrane fragmenty z książki:


JOANNA FILIPEK

Mieszkam tu i ówdzie, obecnie w Zielonej Górze, jestem praktykującym informatykiem z racji wykształcenia, zaś kucharką, praczką, sprzątaczką, lekarką, pedagogiem, psychologiem, negocjatorem, specjalistą od logistyki i wiele innych z racji uprawiania zawodu matki. I jak tu nie szukać schronienia w literaturze? Pomaga też jazz, muzyka barokowa i filmy Lyncha.

Dlaczego piszę?

Zbieram słowa jak poziomki.
Przybywa w garnuszku tym szybciej, im emocje intensywniejsze.
Potem okazuje się, że wszystkie zielone, na nic.
Zaglądam do garnuszków innych, tam pysznią się wielkie, rumiane dojrzałością jagody.
Gdy włożyć taką do ust, rozgnieść na podniebieniu językiem, przeniesie w letni las, czy w inną opowieść.
Podglądam ukradkiem, skąd przynoszą te najsmakowitsze.
Są, wiszą na krzaczkach, tylko zrywać.
Znów szybko napełniam kobiałkę, ostrożnie chwytając w palce owoce, by nie rozgnieść delikatnego miąższu.
Pędzę do domu spróbować, kurcze, smakują jak ziemniaki.

Dlaczego zbieram słowa? Bo są.
A poważnie? Jest jeszcze kilka historii, które chciałabym opowiedzieć.


Miara objętości

Jak zmierzyć puls wszechświata? Wszystko w nim drży, bez przerwy się rusza, nieskończenie wielki kosmos stale kurczy się, zapada się w siebie z ogromną szybkością, my zagubieni gdzieś w nim na pozornie stałym gruncie, ale przecież wnętrze Ziemi to kipiąca lawa, pokryta tylko cienką warstwą skały, jak pomarańcza skórką, a ta skała to zlepek atomów, z których każdy, jak twierdzą fizycy, składa się bardziej z energii niż z materii. Zresztą, nasze ciała, sprzęty, podłoga i strop naszego domu, to też tylko nagromadzenie nieustannie krążących elektronów. Wszystko się rusza.

Gdzie tyka zegar wszechświata, odmierzający rytm natury? W czym go liczyć – w nanosekundach, milionach lat, czy w latach świetlnych? A może zadowolić się ludzką perspektywą, i przyjąć za miarę rytm pokoleń?

Myślę o tym jednego z tych dni, gdy, zwinięta pod kocem w kącie łóżka, nie chcę widzieć nikogo. Puls wszechświata czuję wtedy opuszkami palców, nieustanny chaotyczny ruch, bolą mnie elektrony krążące w moim ciele, paznokciach, włosach.

Nie ma myśli, na którą nie odpowiedziałabym »Nie chcę«. Zostawcie mnie, samą, nie mówcie do mnie, zróbcie sobie kolację, niech tata przepyta cię z historii. Chciałabym złapać cię za rękę, wbić w nią głęboko paznokcie – jęczeć »Pomóż mi«. Może tak kiedyś robiłam. Teraz wiem, że muszę przeczekać.

Wyszli, chaos powoli się uspokaja. Sprzęty przybierają na powrót swoje kształty, cichnie chlupot myśli. Ostrożnie wyglądam spod koca. Rozprostowuję skurczone nogi, ręce, rozluźniam kark. Dobrze trwać w ciszy, jak pod wodą. Nagle uchylają się drzwi. »Chcesz herbaty?« Dobre intencje zabełtały wszechświat. Znów wszystko drży i pulsuje.

Wreszcie natura, jak stary znachor, upuszcza mi krwi. Pozbawia nadmiaru rozedrganych cząsteczek. Myśli stają się mniej gęste, ciało lżejsze. Znów jestem ciałem stałym, wiem, że muszę się spieszyć, bo nim minie miesiąc, nieuchronnie znów elektrony ruszą do szalonego pędu.

Rytm mojego ciała, napędzany zegarem wszechświata. Twierdzenie odwrotne byłoby zuchwałością.

Swoją drogą, ciekawe, jaką miarą mierzyć objętość krwi menstruacyjnej przelanej na Ziemi przez kobiety, nie mówiąc o samicach innych gatunków?


GRZEGORZ INIEWICZ


Mieszkam w Krakowie, z wykształcenia jestem psychologiem. Interesuję się współczesną prozą i poezją, kinem europejskim, a także związkami między sztuką i szaleństwem.

Dlaczego piszę?

Każda odpowiedź na to pytanie wydaje mi się trochę banalna. Tak naprawdę, to po prostu siadam i piszę. Najbardziej lubię to robić w nocy – gdy jest ciemno i cicho. Pomysł zazwyczaj przychodzi nagle, pod wpływem jakiegoś wydarzenia, myśli, a czasem pojedynczego słowa. Na początku jest to dla mnie zabawa, zabawa słowem albo postacią, ale żeby wyjść poza zwykłe notatki, wtedy muszę zacząć ciężką pracę. „Oswajanie słów jest trudniejsze niż oswajanie tygrysów”, jak pisała Halina Poświatowska. I sam nie wiem kiedy zabawa zmienia się w mozolne kreślenie kolejnych wersji tekstu, a za oknem zaczyna świtać… Gdy patrzę wstecz to odkrywam, że moje teksty zawsze miały jakiś związek z wydarzeniami mojego życia. I jeśli nawet kiedyś odkryję, że to, co piszę ma wartość tylko dla mnie, to i tak powtórzę za Edith Piaf „Je ne regrette rien”.



Drabina

Mój dziadek słynął z tego, że się wspinał. Jak wspominała babcia, najpierw chodził z linami w Tatry, co skończyło się zaraz po ślubie, bo jak mawiała, nie chciała, żeby mu się coś stało, a potem wspinał się po własnoręcznie układanych piramidach ze stołów i stołków. Nie było to oczywiście wspinanie się dla samego wspinania, lecz na przykład, aby coś zawiesić albo poprawić coś innego. Typowa dziadkowa konstrukcja wyglądała tak: duży stół, na nim mniejszy, na mniejszym stole krzesło, dajmy na to kuchenne, a na nim taboret. I na tym wszystkim dziadek.

Potem była drabina. Pamiętam ją dobrze. Zazdrościłem dziadkowi przywileju wchodzenia na samą górę, podczas gdy ja mogłem najwyżej do drugiego szczebla. Drabina była czarna, a właściwie było to pół drabiny, jak wtedy myślałem, porównując ją z drabiną, na jakiej chodził malarz, który malował nasze mieszkanie. Więc te pół drabiny dziadek opierał o ścianę i wychodził na samą górę. Kiedyś te pół drabiny zsunęło się po ścianie z dziadkiem na górze, który na domiar złego, w ostatniej chwili chwycił się obiema rękami zwisającego przy ścianie kabla i kurczowo trzymając się go, zjechał na podłogę, kalecząc sobie dłonie.

Przypomniałem sobie tę historię, gdy siedząc w sobotnie popołudnie w fotelu, skończywszy malowanie sufitu, patrzyłem na rozstawioną na środku pokoju drewnianą, pochlapaną farbami drabinę, pożyczoną od sąsiada. Zdjąłem zawieszony na niej pojemnik z farbą i przez najwyższe szczeble przerzuciłem stary sweter, który miałem ubrany w trakcie malowania. Sweter pasował do drabiny.

Ponieważ sąsiad gdzieś wyjechał, nie oddałem drabiny od razu. W niedzielę powiesiłem na niej kwiatek w koszyku ze sznurka, z którym po zmianie umeblowania nie miałem co zrobić. Mimo, iż drabina stała na środku pokoju, nie stanowiła dla mnie przeszkody. Omijanie jej sprawiało nawet przyjemność. Zwłaszcza, gdy przechodząc obok, mogłem się jej przytrzymać. Nie było to coś, czego bym jakoś szczególnie potrzebował, tym niemniej dotyk drewna mile drażnił skórę.

W poniedziałkowy poranek, przed wyjściem do biura, snułem się po mieszkaniu jeszcze w szlafroku i z filiżanką czarnej kawy. Przechodząc obok drabiny poczułem, że obsuwa mi się pasek przy szlafroku. Chciałem go poprawić, lecz rękę miałem zajętą filiżanką. Położyłem ją więc na czwartym od dołu szczeblu i zawiązałem pasek. Ta sytuacja podsunęła mi na myśl jeszcze jeden sposób wykorzystania drabiny. Wygrzebałem spod szafy w przedpokoju deskę z jasnego drewna, z sękiem tkwiącym nieruchomo na jej środku i położyłem ją na trzecich szczeblach obu nóg drabiny. Dla sprawdzenia, czy był to dobry pomysł położyłem na desce filiżankę z resztką kawy. Stała na niej pewnie.
Gdy wieczorem wróciłem do domu na środku pokoju stała konstrukcja, o której w ciągu dnia trochę zapomniałem: pobrudzona farbami drewniana drabina, z zawieszonym na szczycie swetrem i kwiatkiem, a nieco niżej, na zrobionej z deski półce, stała pusta filiżanka po kawie. Po przeczytaniu gazety tylko przez moment zastanawiałem się, gdzie ją odłożyć. Zajęła miejsce filiżanki, dzieląc je z krawatem i wiecznym piórem marki Parker.

We wtorek stwierdziłem, że jedna półka to zdecydowanie za mało. Na szczęście za szafą w przedpokoju była jeszcze jedna deska. W ten sposób znalazło się miejsce na parę książek i miseczkę z ulubionymi cukierkami toffi, pomalowaną w tańczące skośnookie dziewczęta. Poplamiony sweter schowałem do szafy, a na jego miejscu powiesiłem zieloną marynarkę. Jej niedbale wystająca z tyłu podszewka, którą nauczyłem się zręcznie chować przy ubieraniu, nadała drabinie bardziej odświętny, a równocześnie bardziej ekstrawagancki wygląd.

W środę musiałem zrobić pranie. Po wyjęciu mokrych ubrań z pralki uświadomiłem sobie, że nie zawiązałem w łazience sznurków, które ściągnąłem przed malowaniem. Z szuflady kuchennego stołu wyjąłem sznur od snopowiązałek, bezskutecznie usiłując sobie przypomnieć, skąd mógł się tam wziąć. Jeden jego koniec przywiązałem do najwyższego szczebla drabiny, drugi do karnisza. Przez chwilę z zachwytem patrzyłem na swoje dzieło, po czym powiesiłem pranie.

W czwartek kupiłem w antykwariacie kilka starych płyt gramofonowych z francuskimi przebojami z lat 50 i 60. Położyłem je na podłodze, oparłszy o drabinę. Dało mi to pewność, że tu będą bezpieczne. Miseczkę po cukierkach toffi wyniosłem do kuchni, a na jej miejsce położyłem pustą butelkę po jakimś włoskim winie. Zdjąłem pranie i zacząłem się zastanawiać, do czego mógłby mi się przydać wciąż wiszący sznurek. Z tą myślą zasnąłem.

W piątek na sznurku powiesiłem czarno białe fotografie rynku mojego miasta, zrobione jeszcze przez dziadka. W tym samym dniu zostały też zajęte pozostałe szczeble drabiny. Znalazły się na nich: szelki, słuchawki od magnetofonu, ściereczka do wycierania naczyń i mały ręcznik z napisem „Wars”, który z roztargnienia spakowałem do swojej torby, jadąc pociągiem relacji Moskwa-Warszawa.



MARCIN KOSSAKOWSKI


Urodziłem się 1980 roku w Jędrzejowie, tam też mieszkam.

Uwielbiam ten niebyt, który odrywa mnie od ziemi, uwielbiam, kiedy podnosi on innych. Moje pisanie to pamięć dla mnie, kierunek do poznania bliżej. Opisuję świat jaki widzę, odkrywam inne jego kolory, czasem też samego siebie. Cieszę się, że jestem wśród ludzi, których dane mi było poznać, zaprzyjaźnić się, żyć tą samą chwilą.


*
Widzialność świata jest niemożliwa, póki nie wyjdziemy poza progi swoich pokoi, ulubionych kawiarni, nie spalimy kilogramy tłuszczu na swoich pierwszych rowerach, nie zwolnimy pracowników swojego umysłu. Ona oddycha w nas od narodzin ciekawości, a kiedy przychodzą do nas mętne myśli ujawnia się na ekspresowej trasie naszego życia. Wtedy najlepiej jest wybiec poza plan i odszukać pierwszej szosy. W ciszy , bądź przy odgłosie radia wpłynąć do pierwszego zatrzymanego samochodu, w beztroskim geście założyć rękę na rękę i zespolić swój wzrok z życiem za szybą. Choć na chwilę negować każdą idealną myśl, lecz tu trzeba raczej zachować dystans. W świecie podróżnika apogeum wyobraźni jest nieosiągalne. Pytania o egzystencję są raczej dostępne, trzeba tylko ujrzeć uroki świata i użyć skutecznego sposobu dla zabicia własnego ja.

Widzieć więcej, złamać nakazy, zakazy, zaistnieć obrazem wlepiając się w spojrzenia obcych ludzi. Fałszywe stwierdzenia wydobyć z ich spojrzeń, mówiąc : tajemniczy gość przechodzi przez obce miasto.


JUSTYNA KOWALSKA

– – ur. Sylwester’ 78. Studiuję dramaturgię na wydz. Reżyserii PWST im. L. Solskiego w Krakowie. Uczęszczam też na zajęcia Studium Literacko-Artystycznego. Otarłam się o informatykę (robotyka), kończę studium reklamy (specjalizacja Realizacja Tv i Filmowa). Do tej pory druknięta byłam jedynie w “Suplemencie” i zinach Internetowych “Fahreinheit” itp. W ramach autorskiego teatru “Niemirando” zrealizowałam multimedialny performance. W dziedzinie dramatu reprezentuje mnie Agencja Dramatu i Teatru “Adit”.

Piszę bo to mi pomaga żyć.
dystrakcja.republika.pl



MACIEJ KUCZYŃSKI

O sobie?

Maciej Kuczyński ur. 1979.
Mam nadzieję, że przyszły magister socjologii na Uniwersytecie Wrocławskim.

Dlaczego piszę?

Można by poprzestać na najprostszej i zarazem na najbanalniejszej odpowiedzi, że z tzw. potrzeby serca. Może rzeczywiście i tak na początku było, kiedy poczyniłem pierwsze próby ponad dekadę temu. Jednak stopniowo pisanie zaczęło pełnić „funkcję sprzątaczki” tj. pomagało mi uporządkować to co dla mnie istotne. Początkowo nie pałałem też zbytnią sympatią do książek, jednak sytuacja diametralnie się zmieniła za sprawą pewnej młodej damy, która będąc moją rówieśniczką pochłaniała z zapartym tchem „Wojnę i Pokój” kiedy ja w tym samym czasie mogłem się pochwalić „zaliczonymi” kilkoma lekturami szkolnymi i całą armią etykietek po tanich winach…. Niemniej jednak rozmowa szła nam dość sprawnie. Gdzieś tam mimochodem przyznałem się do swojej książkowej awersji. Nie spotkała mnie za to żadna fala krytyki, ona powiedziała tylko: ”Spróbuj, jestem pewna, że ci się spodoba” Miałem wówczas 14 lat – spróbowałem…. i tak jest do dziś. Ta historia też w jakiś sposób pociągnęła moje pisanie.

Teraz jest to dla mnie tak naturalna czynność, że nie wiem, czy mógł bym inaczej. Mam nadzieję , że uda mi się kiedyś wyjść poza egoistyczno-erotyczne pisarskie getto i skupić się bardziej na tym co zewnątrz.. Chciałbym stać się bardziej prozaiczny…


Szklanki

Niektóre słowa przywołują starych przyjaciół
będących gdziekolwiek w innym miejscu.
Wspomnienia pozostają przy mnie –
ciągle i niezmiennie.

Wspomnienia przemycane w opróżnionych szklankach,
obdarte ze swej magii – rozmyte
Znajome twarze pochylają się nade mną wykrzywione śmiechem.
Piękno chwili – potęgowane wywołuje ekstazę.

Nie potrzeba już nic przyozdabiać,
wystarczy zatrzymać zegary,
sycić się do woli
przebytą prawdą

Wspomnienia umierają o poranku
w pozostawionych niedopitych szklankach.
Męczą nad wyraz spragnione myśli,
wolnym krokiem wracają do siebie.

Różanki, wiersz ukończony 1 listopada 1999r.



Niech – nawiązanie

I teraz niby też jest sezon.
By widzieć wszystko zupełnie realnie,
pozwolić się wypowiedzieć
wszystkim tłumionym emocjom.

Niech drążą w głowie nowe krajobrazy,
sypią sól w rany.
I niech to przetrwam krzycząc w ciszę ból
a czasem nawet smakując z dłoni krew.
Niech i będzie.

Albo też,
w końcu skończy się sezon,
lecz jeśli tak to i coś więcej.
Niech wróci ukojenie
i włosy skropione deszczem.
Wtedy znów będę karmił w sobie śmierć.

Poznań 26 listopada 1999r.



PAWEŁ PELC


Od pięciu lat jestem księdzem diecezji przemyskiej. Obecnie posługuję w Archikatedrze w Przemyślu.

Poezja jest dla mnie listem do świata i o świecie.
Jest formą dialogu: z człowiekiem, którego spotykam w różnych zakamarkach codzienności i z Bogiem, w którego wierzę i którego mam nadzieję osobiście spotkać, by poprosić o autograf pod tym, co Swojego przekazał przez moje wiersze.

Ten najwspanialszy Poeta, Malarz i Twórca naprawdę pięknie poukładał ten świat , człowiek to arcydzieło niekiedy wypacza i komplikuje, a poeta szuka prawdy, która jest sensem i celem jego twórczości.


Ku wieczności

Minionych chwil
nie da się odzyskać
są jak małe stacyjki
za oknem pędzącego pociągu
przytulne zakątki życia
skreślone z rozkładu jazdy
takie dalekie i zapomniane
a jednak
ważne bilety
w podróży ku wieczności



MARCIN PIENIĄŻEK

Doktorant na Wydziale Prawa i Administracji UJ. Miłośnik muzyki, literatury oraz życia.

Kiedy dwa lata temu trafiłem do Studium, moje wiersze mówiły o lęku, śmierci i zwykle chybionej czułości. Nie sądziłem, że ktokolwiek zechce je przeczytać. Dziś próbuję pisać także o radosnym „tu i teraz”, które towarzyszy wsłuchiwaniu się w codzienne słowa bliskich. Szukam szczęśliwszego języka, by opowiadać nowe historie.


W parku chudy chłopak obejmuje ciało dziewczyny,
O której boi się marzyć,
A nalana twarz pełni
Ma to za nic.

W szpitalu milknie rozmowa
Niemowląt zdziwionych półmrokiem,
Który przysiadł w ich głowach.

Klęcząc przy swoim łóżku stara kobieta
Prosi anioła, aby na nią zaczekał.

1996



Minuta wody
Której anioł
Od czubka głowy
Ubiera ciało

Ty zimną wodą
Zapalasz ogień
Na płytkach powiek
Pod miękką stopą

Teraz na głowie
Wodopój ciału
Wodorost włosów
Zlepia pomału

Przez wodorostów
Mokre klosze
Ja, ręcznik
Ciepły sen
Przynoszę

1999




BEATA ANNA POKORSKA


Filolog polski, doktorant ( literaturoznawstwo, romantyzm, Pamiętniki duchowieństwa XIX wieku), były księgarz, redaktor miesięcznika literackiego „Akant”. Mieszkam w Bydgoszczy.

Pisałam „od dziecka” – wtedy głównie poezję. Zaginął mi brulion z pierwszymi wierszami, które spłodziłam jako ośmioletni brzdąc. Jedna z większych strat w moim życiu! Potem, jako nastolatka, dramaty. Jeden z nich: „ Córka dwóch ojców” zachował się do dziś. Ależ jest dramatyczny! Tak, nie pokazałam go nikomu. Dzisiaj wiem, że moim językiem jest język prozy. Czuję go najlepiej, choć wiersze „ popełniam” również, jednak mam świadomość ich nie najwyższej jakości. Czyli do szuflady.

Tak więc proza…Czemu piszę? Piszę, bo muszę. To wyższy imperatyw, którego nie umiem wytłumaczyć. Jak siadam przed kartką lub klawiaturą ogarnia, mnie nastrój święta i dziwna radość, choć wiem, że za chwilę będzie może ciężko. A może nie…Czy jest w tym sens? Nie zastanawiam się nad tym zbytnio. Dla mnie jest. Tak jak sens ma chwila, gdy otwieram książkę, i już wiem, że za chwilę będę tam, gdzie najbardziej chcę być. W niej. Chciałabym, żeby ktoś tak się poczuł, trzymając kiedyś moją książkę. I by się nie zawiódł.


Krzesło

Czułam pod sobą krzesło. Strukturę drewna, łagodne guzki nitów i fakturę łuszczącej się farby. To, że było twarde i niewygodne. A nawet jego zielony kolor. Czy można czuć kolor krzesła? Za chwilę przestanie być zielone. Jak się zabarwia zieleń nasączona krwią?

Gdybym mogła siedzieć nie dotykając go. Próbowałam usiąść na boku, zakładałam nogę na nogę, zsuwałam się na sam jego brzeg, wreszcie chciałam zawisnąć w powietrzu. Jednak jego budowa nie pozwalała na autonomię siedzenia w oderwaniu od funkcji krzesła. Po prostu. Siedziałam więc i nasączałam je sobą.

Czerwień, która gromadziła się w lekkim zagłębieniu powierzchni lub spływała nieznanymi korytarzami popękanych włókien organicznej materii, była naszą tajemnicą. Moją i krzesła. Jeżeli wstanę, jak ją ukryję? Krzesło ukaże swą zbrązowiałą zieleń i wszyscy pomyślą – skąd to skalanie? A potem skierują na mnie oskarżycielski wzrok. I nic nie powiem na obronę zbrukanego mebla, bo jeszcze nie umiem tłumaczyć się z własnej krwi. Zawisnę tylko przykrością na klamce, marząc, by się poruszyła i otworzyła drzwi. I pozwoliła przejść niezauważoną do schodów, i wreszcie do szatni, gdzie wisi mój płaszcz? Długie do kolan wybawienie.

Wyjścia nie ma. Moje krzesło stoi w rzędzie pod oknem, więc droga ku drzwiom naprzeciwko to marsz przed ekranem rentgena. Jeżeli opuszczę zacisze drewna, stanę w obnażającym świetle ludzkiego zdziwienia, żądnego wyświetlenia zakłóceń w estetyce moich dżinsów. Nasiąkających lepką substancją życia i zyskujących na odrębności. Czy to były jeszcze moje spodnie? Kiedy rozstanę się z krzesłem, wystąpią przeciwko mnie. Staną się moim oskarżeniem. Już teraz metal zapięcia ranił skórę, więc uciskane podbrzusze z oburzeniem pulsowało w rytmie wypływów, jakby w odwecie za męczącą torturę. Nieznana dotychczas wojna żywego z martwym. Palcami badałam teren walki, przypisując im rolę bezstronnego sędziego. W meczu bez reguł i nieznanym przeznaczeniu.

Muszę więc zostać tu, na moim krześle i liczyć na jego niemą dyskrecję. Zupełnie jak w bezpiecznym, ale niewygodnym gnieździe, z którego krawędzią łączyły mnie tylko centymetry obolałego ciała. Reszta lewitowała, pozbywając się ciężaru zdolnego rozpłaszczyć gęste jezioro winy, by nie spłynęło smukłymi nogami mebla.

Bolesne oczekiwanie. Znieruchomiała przestrzeń dająca złudzenie normalności. Jakby można było odwrócić bieg krwawej rzeki. Jakbym na powrót mogła stać się tamtą dziewczynką. Ale już nic nie powróci, tylko ja muszę biec naprzód licząc, że znajdę wyzwolenie. Wpatrywałam się we wskazówki zegarka, popychając je do szybszego ruchu. Każdy okrąg zatoczony sekundnikiem zwiększał szansę na ocalenie. Niedługo zostanę sam na sam z krzesłem.
Do tętniącego podbrzusza dołączył irytujący rytm sekundnika. Jeszcze nigdy nie byłam tak intensywnie skupiona. Czułam moje ciało, jakbym znalazła się w środku każdej komórki. Zdawało mi się, ze słyszę szum rzeki w żyłach i wicher powietrza w moich płucach. Ciepło wezwanych do odpowiedzi tkanek, ich rytmiczne nawoływania, zestrojone z tykaniem zegara serca. Moje zwielokrotnione, jaskrawe i głośne ja. Tylko, czy ja tego chciałam? Czy pragnęłam żyć ponad spodziewane? Ponad oczekiwane? Wyrwano mnie ze snu dzieciństwa i kazano żyć w środku nieznanej katastrofy, wypływającej z mojego ciała, znaczącej przestrzeń wokół mnie mną samą. Uczyniono mnie własnym niebezpieczeństwem. Zamkniętym w pozornym spokoju drewnianej przystani.

Wreszcie. Znajomy rumor odsuwanych krzeseł, ciężki tupot butów o drewnianą podłogę. Wychodzą. Nagła cisza i obezwładnienie. Oddycham przeraźliwie, jakbym wypływała na powierzchnię. Już można wstać. Siedzę jednak zespolona z krzesłem i nie mogę się podnieść… Czuję dziwną łączność z meblem, które dochowało mojej tajemnicy. Które teraz czegoś ode mnie żąda.

Wyjmuję więc chusteczkę i nieudolnie ścieram z niego ślady mojego istnienia.




SYLWIA KINGA SAWICKA


Zaczynałam jak wszystkie nastolatki spontanicznie: z zakochania, z nieodwzajemnionej miłości itp., i jak wszystkie od wierszy. Od niezgrabnych, pokracznych – czysty zapis emocji. Jedna z prób poradzenia sobie z uczuciami. Metoda ta zdała egzamin… Z biegiem czasu pisanie przestało pełnić funkcję wyłącznie terapeutyczną i stało się także moim sposobem komentowania rzeczywistości – nie tylko tej wewnętrznej.

Równocześnie prowadzony dziennik pozwala śledzić rozwój i metamorfozy mojego pisania, pozwala wracać, czerpać, nabierać dystansu… I tak tkwię już dobrych kilka lat zaprzęgnięta w – jakże przyjemny – kierat kartki i długopisu. Nie sądzę bym w przyszłości chciała się z niego wyzwolić. Życie to przecież doskonały pisarski afrodyzjak.



Kobiecość

Duża wskazówka zegara zatrzymana na dwunastce mała na czwórce, tak jest zawsze. Jeszcze nie świta. Leciutko wiatr porusza firankę. Już jest, czai się, na razie skulony, przyczajony. Nabiera sił by stać się wielki i potężny. Leciutko przewracam się na bok. Ręka ostrożnie wędruje na skraj brzucha. Delikatnie, pod gumkę majtek wsuwam palce. Gładzę, uspokajam; chociaż jeszcze trzy godziny, może dwie godziny snu. Próbuję go uśpić, oszukać, zabrać mu moc, pozbawić go siły i wzrostu.

Wstaję, piję kawę z imbirem. Delikatna spirala ciepła owija się wokół; już nie jest taki groźny. Powoli staje się sprzymierzeńcem. I to on, a nie przyczyna stwarza mnie kobietą. Przez trzy dni zamknięta w kokonie, zabijana każdym skurczem, stwarzam siebie. W purpurowym śluzie i czarnych, galaretowatych skrzepach. Kolejne trzy dni, tylko krew, ostatnie machnięcie pędzla. Z tym ostatnim dniem, z tym ostatnim maźnięciem, gdy dzieło jest skończone, znikam, by pojawić się z bólem. Początkowo zaczajonym, nieśmiałym, pozbawionym siły. Bólem, który za każdym razem muszę oswajać by stał się sprzymierzeńcem.

Wychodzę z mieszkania, łapię ukradkowe spojrzenia mężczyzn i to nie zapach, i nie kokon cząsteczek wokół mnie tylko wzrok zatopiony w cyklach bólu, wydobywa z nich tęsknotę, pragnienia. Zamierają. Szybko opuszczam powieki, a oni budzą się i szukają w mglistych oczach odkupienia.

Zostałam kochanką. By nie mieć dzieci dostałam tabletki tuż po stosunku. Łańcuch cyklu pękł. Ból nie przyszedł, chociaż się rodziłam. Nie było skrzepów i śluzu, tylko krew. Za trzecim razem, po tabletkach czułam, że siebie nie stwarzam. Odeszłam, bo nie mogłam zostać idealną kochanką.

Byli inni mężczyźni zwabieni tajemnicą. Bałwochwalczo czczących to co później brutalnie i bezwzględnie niszczyli.

W końcu poznałam mężczyznę, mężczyznę doskonałego. Uciekałam do niego przez wszystkie godziny doby. On się oddalał, przytłoczony moim nadmiarem. Ten ostatni raz, kiedy chciał odejść, przyniosłam czerwone wino. Do jego kieliszka dodałam skrzep, śluz i krew. Piliśmy. Lekko się uśmiechałam i patrzyłam jak siebie stwarza.


ZOFIA ZAJĄC-GARDEŁA

Mieszkam w Krakowie, skończyłam filologię polską na UJ,
przygotowuję do druku “Dzieła zebrane” Władysława Sebyły. Piszę
wiersze i opowiadania. Interesuję się psychologią i malarstwem.


Po co piszę?
To jak zapytać wiatru, po co wieje.
Lub słońca , po co świeci.
Świat jest nieogarniony w swoim bogactwie, a ja pragnę uwiecznić
choć cząstkę przeżyć, wzruszeń, myśli.
Piszę, choć na poezję nieurodzaj…


Nie może stanąć czas

jak krew zakrzepła w probówce.
Nie może biec na oślep,
choćby cel leczył świat.
Wrośnięci w historię oddychamy,
kochamy się,
rośniemy,
gubimy zęby portfele uśmiech
sadzimy drzewa
zbieramy zioła.
Naiwnie wierząc
W prawdę Zmartwychwstania.


Wczoraj rankiem zimowym

Wyszłam bez okrycia
Drżąc na ciele blednąc
Biegłam
Ulica patrzyła brudnymi
Tłumu oczami
Nikt się nie uśmiechnął
Nie upuścił czapki
Ktoś leniwie pchał
Wózek z niemowlęciem
Ktoś szarpał się pijany
Grożąc naokoło
Ktoś płakał na rogu
Ja przemknęłam chyłkiem obok.



MARIOLA ZIELIŃSKA

Jestem absolwentką filologii romańskiej, mieszkam w Krakowie.

Czym jest dla mnie pisanie? Sądzę, że to swoista płaszczyzna dialogu z drugim człowiekiem. W dzisiejszym świecie, gdzie człowiek czuje się, jak gdyby pędził przez życie pociągiem pospiesznym, pisanie pozwala mi zatrzymać się i dostrzec istotę tego, co dzieje się wokół. Pozwala mi zejść głębiej, pozwala dotknąć tego, co każdy z nas głęboko skrywa w sobie: bólu, samotności, wiary, nadziei. I tym chciałabym się dzielić.


Margerytka

Już czas posegregować wspomnienia
po tobie
bukiet wciąż stoi na stole
jakbyś odszedł dopiero wczoraj
wyjmuję z niego przywiędłe marzenia
jedno po drugim
róże zastygłe w przestrzeni
ranią mi palce
krew wciąż pulsuje
wystarczy już
ten kwiat zostawię w wazonie
biała margerytka
zawisła na urwisku w ostatnim momencie
ocalała
my poszliśmy dalej
w przepaść



Płaszcz

To dziwne
Zapamiętałam tylko
Twój płaszcz
Wkładany pospiesznie
Tak jakbyś bał się
Że nie zdążysz odejść