Świat dobrych opowiadań zaprasza już od pierwszych zdań. Tak właśnie jest ze “Znajomym z winnicy” – zbiorem, w którym Wojciech Karpiński dzięki czujnemu oku, pełnokrwistym bohaterom i umiejętności kondensowania całej lawiny doświadczeń w klarownej formie, serwuje czytelnikom zaskakujące historie. Najczęściej to drobne, pozornie błahe zdarzenia – spotkanie kobiety na pasach, wizyta u lekarza – uruchamiają tu narracyjną maszynkę. Jedno wspomnienie bohatera pociąga za sobą kolejne, tak jak to często w życiu bywa.
Urzeka sprawność, z jaką napisane zostało te trzynaście opowieści. Autorski warsztat nie przesłania jednak prawdy emocji i życiowych obserwacji, które wystają ze stron niczym owoce z dorodnego ciasta. W tych tekstach jest coś z mantry, coś z pogodzenia się z egzystencją, coś z medytacji. Rzeczy po prostu się zdarzają, sprawy toczą się własnym rytmem, a codzienność okazuje się pełna zwykłości i niezwykłości. Trzeba się tylko schylić po ten bogaty zbiór.
1. Mongolskie igły
Leżę na wąskim łóżku pomiędzy dwiema zawieszonymi na metalowych drążkach śnieżnobiałymi zasłonami. Za moją głową są parapet i okno z odsłoniętą roletą, przez które obserwuję fragment nieba z rzadkimi chmurami. Są prawie przezroczyste, jakby za chwilę miały się rozpłynąć. Jedna ma kształt misia. Trudno powiedzieć, czy się przemieszczają. Mam wrażenie, że tkwią w miejscu, ale przecież to niemożliwe – chmury są po to, by wędrować po niebie. Jak ten samotny ptak, którego widzę pośrodku okna. Ciężko porusza skrzydłami, jest całkowicie pochłonięty lotem. Pewnie szuka wiatru, który go uniesie. Poza tym przez okno nic nie widać.
Oczekiwanie na pierwsze ukłucie jest najbardziej ekscytujące. Jedną igłę mam umieszczoną w wardze. Tylko tę mogę dostrzec, bo leżę nieruchomo i mam ograniczone pole widzenia. Gdy poruszam ustami, igła się chwieje, ale nie wypada. Jest solidnie wbita.
Obserwacja kawałka nieba nade mną będzie trwała piętnaście minut, czyli tyle, ile w założeniu moja poobiednia drzemka, która jednak zazwyczaj znacznie się przeciąga. Po kwadransie przyjdzie pochodząca z Mongolii dziewczyna w zielonym kitlu. Zręcznymi ruchami usunie igły z mojej twarzy, piersi, brzucha i stóp. Z przyklejonym do ust uśmiechem zapyta mnie: „Czy w porządku?”, a ja jej odpowiem, że „oczywiście”. Albo jakoś tak. Potem zmienię pozycję: położę się na brzuchu, a twarz umieszczę w owalnym otworze łóżka. Będę się wpatrywał w leżący na podłodze zasilacz prądu z chińskimi znakami; nie umiem odczytać tego pisma. W tym czasie dziewczyna wbije, a w niektórych miejscach wkręci w moje ciało kolejny zestaw igieł – będzie celowała w miejsca, w których znajdują się receptory. To ma przywrócić zakłócony przepływ energii w moim ciele. Tu i ówdzie zaboli, względnie zapiecze. Wtedy nieco odkręci igłę, aby mi ulżyć.
Dziewczyna wróci do mnie za mniej więcej kwadrans, kiedy usłyszę dzwonek podobny do dźwięku starego telefonu. Przez ten czas będzie rozmawiała w swoim języku z matką, lekarką. Usiądą tuż za zasłoną oddzielającą łóżko, na którym leżę, od biurka. Będą mówiły cicho, prawie szeptem. Możliwe, że o mnie, o mojej bliźnie na piersi. Mam ją od piątego roku życia. Matka smażyła grzyby na patelni i na chwilę wyszła do łazienki. W tym czasie próbowałem zaspokoić swoją ciekawość i zbliżyłem się do patelni. Musiałem ją trącić, bo wylałem na siebie rozgrzany olej z grzybami. Potem wiadomo: płacz, karetka, szpital. Teraz, gdy się rozbiorę, prawie każdy pyta o tę bliznę. Jeśli nie mam ochoty zmyślać, to opowiadam, jak było. Czasem jednak, żeby się nie powtarzać, zmieniam wersję i mówię, że blizna została mi po operacji serca. Raz nawet powiedziałem, że mam ją od napalmu na poligonie, choć nigdy nie byłem w wojsku. Ta ostatnia wersja jest przekonująca z uwagi na charakter blizny. Na tyle, że sam mógłbym w to uwierzyć.
A może dziewczyna rozmawia z matką o swoich sprawach? Albo o smaku pierników, które chrupią jeden za drugim, szeleszcząc opakowaniem z celofanu.
Głosy za kotarą są podobne do dziecięcych. Takie łagodne. Ciepłe.
Piszę o niej „dziewczyna od igieł”, ale równie dobrze może być dojrzałą kobietą i mieć czterdzieści lat albo więcej. W czasopiśmie leżącym na stoliku w poczekalni gabinetu jest zdjęcie tej dziewczyny z matką, babką i ojcem. Córka z matką prawie się od siebie nie różnią. Początkowo wziąłem je za siostry. Obie mają okrągłe twarze, śniade cery i duże oczy. Są jednakowo szczupłe. Dziewczyna wyjaśniała mi, że twarze Mongołów nie wyrażają żadnych doznanych przeżyć, bo ich emocje są tłumione, a przekazywana od pokoleń mądrość brzmi: „Życie należy akceptować takim, jakie jest, bo nic nie dzieje się bez powodu. Jeśli coś jest nieuniknione, to nie warto się tym przejmować”. Tego się uczą od dzieciństwa. Ich życie upływa więc względnie spokojnie, a twarze prawie się nie starzeją. Myślę, że geny też robią swoje. Dziewczyna potwierdziła moje przypuszczenie.
Przyjechała do Polski, gdy miała dziesięć lat. Poszła do szkoły, do której dzieci przynosiły ze sobą kanapki, czipsy, orzeszki, i zjadały je, nie dzieląc się z innymi uczniami. Po lekcjach każdy ruszał w swoją stronę, jakby oprócz rozkładu zajęć nic ich nie łączyło. Dziwił ją brak wspólnoty. Zupełnie inaczej jest w Mongolii, gdzie każda klasa jest tak zżyta jak rodzina – powiedziała mi. Moja szkoła podstawowa pół wieku temu była podobna do mongolskiej. Przyniesione z domów cukierki stawały się wspólne, kanapki służyły do częstowania, a ci, którzy mieli w szkole wykupione obiady, wynosili ze stołówki wielkie pajdy chleba, aby nikt w klasie nie był głodny. Jeśli któryś uczeń kupił na przerwie oranżadę w proszku, częstował nią, sypiąc po trosze na dłonie chętnych. Po lekcjach nikt nie wracał do domu sam. Potem umawialiśmy się na podwórkowe zabawy, które trwały do wieczora. Jak ktoś zdążył wcześniej odrobić lekcje, dawał je odpisać pozostałym.
Dziewczyna zauważa, że nadal patrzę przez okno. Wspomina o mongolskiej naturze. Mówi, że poza stolicą jej rodzinny kraj to wielkie, rzadko zamieszkane stepy. Człowiek czuje się tam, jakby był sam na świecie. Zaraz dodaje, że Mongołowie w naturze widzą Boga, dlatego szanują wszystko, co ich otacza.
Patrzę na ten fragment nieba za oknem gabinetu i wyobrażam sobie, że jestem na mongolskim stepie. To nieznane mi miejsce, ale nie czuję się w nim obco. Jestem cząstką ogromnej przestrzeni, w której przechadza się powietrze z niezliczoną ilością zapachów ziół, których nie potrafię rozpoznać. Ich woń jest tak silna, że wypełnia mi umysł. Ciągle myślę: jak tu pięknie. Spokój zdaje się nie mieć granic. Mam wrażenie, że jestem na końcu świata. Teraz wiem, jak wygląda.
Włóczęga po rozległych połaciach pozwala zajrzeć w głąb samego siebie, do osobistego źródła myśli.
Słońce świeci tuż nad horyzontem. Pomału gaśnie. Idę do jurty z owczej wełny. Na podłodze leżą rozrzucone kamienie. Drobne i gładkie. Rozpalam ognisko. Płomienie otulają suche drewno. Dym ma gorzki zapach. Zaparzam herbatę, dodaję do niej mleka. W bezkresie stepu zalega kompletna cisza. Iskry z ogniska wydostają się przez otwór w dachu, rozsypują się w ciemności i łączą z niebieską sferą. Na stepie nie ma nikogo, z kim mógłbym zamienić słowo. Już wiem, jak się spotyka samego siebie.
Na ławce w jurcie leży kartka. Mogę napisać wypełniony dzisiejszymi myślami wiersz, który będzie listem do samego siebie. I pójść, obojętnie w którą stronę. Domyślam się, że stąd wszędzie jest daleko. Nie ma żadnej pewności, że dokądś się dojdzie, bo w istocie nie wiem, czy jestem na początku, czy na końcu świata. A może w jego środku? Brakuje punktów odniesienia. Można zabłądzić. Jeśli człowiek nie ma przekonania o wyborze dalszej drogi, powinien wrócić, skąd przyszedł. Szukam więc swoich śladów. Jurtę zostawiam za sobą.
Nikt nie umknie obowiązkowi nieustannego poszukiwania – bez względu na to, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie.
Chmury za oknem gabinetu znikają. Rozlewające się słońce przylega do szyby. Jestem nieco zmęczony. Boli mnie to, co nie miało boleć. Dziewczyna uprzedzała, że tak może być: „Najpierw będzie gorzej, żeby później było lepiej”. Przeważnie po szóstym zabiegu. Dzisiaj był drugi. To wciąż początek podróży po stepie.

Wojciech Karpiński, prozaik, poeta, mieszkający na Podlasiu. Swoje wiersze i utwory prozatorskie publikował w „Epei”, „Angorze”, „Akancie” i „Kurierze Porannym”. Wydał tomiki poezji: Drugi brzeg (2015), Lubię gdy ramiona drzew zasypiają (2016), Za progiem wyobraźni (2018). W obszarze prozy zadebiutował opowieścią W ogrodach snów, którą zaprezentowano na antenie Polskiego Radia. Preferuje krótkie formy literackie, czemu dał wyraz w zbiorze opowiadań Odnaleźć się lub zgubić (2020). Za opowiadanie Mongolskie igły otrzymał w 2024 roku II nagrodę w konkursie literackim „Srebro nie złoto”. Obecnie przygotowuje do wydania cykl opowiadań pod roboczym tytułem Chata na życie.












