Witold Kiejrys – Elis

Jestem siedemdziesięciolatkiem. Człowiekiem z paskudną przeszłością i doświadczeniami nieobcymi piekłu.

Zapewne ciągle jeszcze więcej we mnie zła aniżeli powoli rodzącego się dobra. Pełen sprzeczności, ale też radosnej pogody ducha i refleksji. Niczym starotestamentowy Hiob, wchodząc na drogę dobra traciłem po kolei to wszystko, co na tamtą chwilę było największym skarbem: dom, żonę i dzieci.
To wydawałoby się okrutne doświadczenie pozwoliło nie tylko na oczyszczenie się ze wszystkich toksyn i nałogów, ale też uczyniło ze mnie zupełnie nową istotę. Teraz, już nie tylko mogę widzieć piękno i dobro, o których istnieniu nie miałem pojęcia, ale także współtworzyć z nimi; czasami wynosząc na wysokości, innym razem podając, jak na paterze. Kto zechce, może w owocach tych smakować, do woli.

Nie uważam się za poetę, chociaż ta forma wypowiedzi najbardziej mi odpowiada. Metafora, ale też lapidarny skrót myślowy, pozwalaja mi w zwięzłych słowach powiedzieć to, czego normalnym językiem chyba bym nie powiedział, a przecież język którym się posługuję, nie należy do awangardy.
Jakże często jeden dobry wiersz, jest w stanie pomieścić w sobie zawartość równą opasłemu tomowi. Przyznaję uczciwie, że ja tego nie potrafię. A czy język mój jest na tyle komunikatywny i czytelny, by można było się w tych wierszach rozsmakować, to już nie mnie oceniać. To rola czytelnika, który jeśli tylko zechce, sięgnie do zawartości tego zbiorku i być może razem z autorem zechce zastanowić się nad sobą, nad życiem i nad przemijającym, które paradoksalnie, wcale nie musi mieć końca.


Zamki

Brzęk kluczy,
otwiera się. Po drugiej stronie furtki
nuty skowronka. Zamykasz oczy
i płynie świergot poranny.

Na skrawku papieru zapisuję wiersz.
Niebo w długopis się wplata i chmurzy,
rozpogadza, radośnie
wypuszcza słońce.
Na kartkę.



A jednak

Mamie mojej


Wydaje mi się że kocham ale cóż znaczy moja miłość
wobec przywiązania stu milionów kryla
po kolei niknącego w paszczy wieloryba
jeden po drugim, aż po zagubiony w bezmiarze
ten stumilionowy, któremu naznaczone jest
dać po drodze nowe życie.

Wydaje mi się, że kocham, ale tracę pewność
czy bardziej nie kocham siebie, kiedy staję
przed rozwartymi ramionami starego wiatraka
któremu czas i wiatr postrzępiły pamięć i oczy. A ten gra
swoją wiekową pieśń skrzypieniem i kołysaniem wzgórza
zamykając sen w zielonym ziarnie,
by znakiem krzyża wyczarować smak.

Na chwilę zanurzam się w pamięć. Zawstydzam się
gdy staję razem z nią przy oknie i z trudem – jak kiedyś –
spoglądam poza parapet. Widzę tylko to co nade mną – błękitny
bezmiar przestrzeni nieba, słyszę gwar czuję drżenie
i spływające zewsząd ogromne oczy ciekawego strachu.
Poza nim Ciebie ścieśnioną w sercu moim, jak w piąstce.
Od zawsze jak w kalejdoskopie.



Dorniery


Nie będzie puenty, będzie życie,
spadające kalendarze i oczy
otwierające się na niebo z jaskółką.
Odłamek wojny. Sierpniowe rozrywanie nocy.
Spowolnianie gwiazd.

Dzień budzący małego przybysza na oddziale porodówki.
W dymie palącego się miasta pierwsze słowa matki:
– wychowam ciebie na żołnierza, obrońcę przestworzy.

Gdziekolwiek byś był, ta noc i tak
wywarłaby na tobie piętno.

Będąc dzieckiem, nie oderwie wzroku
od kołujących w kominach bocianów
wynoszonych ziemskim ciepłem,
aż po kosmiczną dal. Pomyśli o ojcu,
którego zabrała wojna.

Któregoś dnia przeleci nad szpitalem, by szlakiem
ciężkich samolotów, ich rozpostartych ramion,
wznosić się na góry marzeń.

Nie będzie puenty. Będzie życie,
potykanie się o wystające korzenie.
I niebo z jaskółką.