Waldemar Kontewicz – Braniewnik

Waldemar Kontewicz (ur. 1951) – braniewianin z urodzenia, sądecczanin z woli ojca, torontończyk z wyboru od 25 lat. Absolwent Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Olsztynie. W latach 70-tych wiejski nauczyciel w Bieszczadach i na Kurpiach. Aktualnie nauczyciel matematyki w kanadyjskiej szkole średniej. Poeta, prozaik, tłumacz poezji anglojęzycznej.

Jego twórczość literacką publikowano między innymi w „Więzi”, „Polityce”, „Twórczości”, paryskiej „Kulturze”, „Naszej Szkole”, „Nowej Okolicy Poetów”, „Migotaniach, przejaśnieniach”, a także w kanadyjskiej i amerykańskiej prasie polonijnej oraz internetowych „Zwojach”.

Fragment książki


Dziażka1

Dla Taty

    Grudzień 1946 roku był tak zimny, że lód na Pasłęce począł pękać ze strachu. Ostatni dąb w Braniewie, który oparł się wojnom nie tylko światowym, pochylił się przed Liceum Hosianum – jakby w podzięce za żołędzie, jesienne kolory, ptaki w koronie – i skonał. Gruzy miasta stężały na kość, a tajemniczy parowóz przymarzł do torów kolejowych. I chyba nawet Pan Bóg odwrócił się ze wstydu, kiedy zobaczył, jak z towarowych wagonów poczęli wychodzić Kresowiacy. Latarnie gotyckiego dworca świeciły łososiową rtęcią. A oni mieli odwagę stawiać pierwsze kroki na nieznanej im Warmii. Ba, zaczęli tak głośno mówić, a właściwie śpiewać, że Najwyższy kazał otworzyć szeroko wrota do rozstrzelanych kamienic. Polskie Wojsko rozkazy wykonywało natychmiast, więc kominy ocalałych pruskich domów znów zaczęły otulać zmarznięte niebo warkoczem białego puchu.
    Do uśmierconego miasta wracało życie. Już nie to pruskie, ale wilniuckie, lwowskie, kresowe. Tęgi mróz ustępował miejsca szczuplutkim panienkom. A młodzi polscy żołnierze stawali na posterunku okaleczonej egzystencji miejskiej i boskiej. Ubrani w zielone wełniane szynele przepasane dziażką, z ruską pepeszą na ramieniu, strzelali oczami za pięknością ze Zwycięzców.
    Niebiańska zjawa wciąż jeszcze była dzieckiem. Wymagała opieki rodzicielskiej i nie tylko. Na pruskich gruzach grasowali rabusie i uzbrojeni bandyci. Węszyli za złotem, alkoholem, napadali na kobiety. Nie podarowali nawet kościołom, a cóż dopiero czternastoletniej cudowności. Osaczyli dziewczynkę powracającą ze szkoły. To był jej drugi dzień w klasie. Cieszyła się do momentu kiedy na jej drodze stanęło trzech pijanych rzezimieszków. Płacz. Prośby. Śmierć . I właśnie wtedy, kiedy nie tylko słońce zachodziło za horyzont, właśnie wtedy pojawił się ON: piękny, silny, w zielonym szynelu z dziażką w ręku. Młócił zarośnięte gęby tężej niż żyto w stodole. Wypadały zęby, leciały przekleństwa na hanzeatyckie gruzy. Trzy śmierdzące wrzody uszły z życiem, bo ON nie złożył pepeszy do strzału. Gardził śmiercią. Miał przy sobie skórzaną dziażkę, która dziś jest rodzinną pamiątką.
——————————————————————————–
1 dziażka – (dialekt wileński) pasek skórzany