Valencia – jeden z rozdziałów “Saudade” Marty Kucharskiej

Pragnęłam, żeby ktoś mnie dotykał. Za wyjątkiem Maria, starego zboczeńca, który obłapywał mnie w autobusie za cycki i biodra, albo eks-męża, gdy trafiałam na niego na ulicy, zawsze kończyło się to szamotaniną, wydrapywaniem sobie oczu, wbijaniem w skórę paznokci, zostawianiem odcisków zębów, podduszaniem się tak, że raz ledwo uszłam z życiem, a mój eks wylądował w klinice u Żywago. Ale… nikogo innego nie było. Nawet studenci budownictwa, którym co jakiś czas na prośbę kierownika przynosiłam piwo, zaczepiali mnie rzadko i niechętnie, klepiąc w pośladek. Zresztą ich zabiegi niczym nie różniły się od tego, co robił Mario, i prawdę mówiąc, wolałam już awanturowanie się z byłym mężem, więcej w tym było namiętności.

W fabryce pracowałam przy taśmie i miałam stałe miejsce między szorstką w obejściu Clarą, ciągle trącającą mnie swoimi łokciami Victorią i olbrzymim biustem wylewnej Mercedes. Wszystkie było one ode mnie niemal dwukrotnie starsze, i choć na swój sposób miłe, nie łączyło mnie z nimi nic, co można by zakwalifikować do któregoś z rodzajów miłości. Jedynie Mercedes roztaczała w stosunku do mnie coś w stylu macierzyńskich uczuć wspieranych basowym śmiechem, za co byłam jej wdzięczna. W zamian musiałam jej przynosić paczuszki aromatycznej kawy, jakie dostawałam od starej ciotki Palomy, za pomoc w pielęgnacji jej i jej kota, wysadzanie ciotki na nocnik, kota do kuwety i zakładanie obojgu pampersów. Kot miał na imię Cesar, i, choć trudno to sobie wyobrazić, miał gorszy charakter niż ciotka.

Więc Mercedes na swój sposób dbała o mnie i to ona pewnego lata zaproponowała mi pracę w domu publicznym przy Rue Garrett. Był to ładny, niebieściutki hotelik o niewygórowanych cenach, z którego korzystali zarówno robotnicy, młodzież w wieku szkolnym jak i mniejszości narodowe. Budynek wciśnięty był między podobne sobie kamienice, ozdobione kwiatami begonii i liśćmi szuflerii, a z jego okien wydobywał się zapach palonego tłuszczu, marihuany i moczu. Podobała mi się Rue Garrett, choć wielokrotnie słyszałam o morderstwach, do jakich dochodziło w jej bramach, zwłaszcza w godzinach nocnych, gdy policja bezpiecznie już spała w swoich komisariatach.

Nie odpowiedziałam Mercedes ani tak, ani nie, gdyż nigdy pieniądze nie pociągały mnie do tego stopnia, by zacząć czerpać przyjemność z obciągania. Zresztą obawiałam się tych wszystkich chorób, od których wypadały zęby, o czym informował doktor Żywago na łamach „El mondo”, a zęby były jedyną rzeczą, jaka mi się we mnie podobała. Ale po kilku namowach Mercedes, która obiecywała złote góry, za jakie byłabym w stanie kupić sobie czerwony płaszczyk u orientalisty Armaniego i skórzane buciki w stylu „flapper”, które chodziły za mną już od jesieni, zgodziłam się. Miałam zacząć pracę od soboty i przyjść do hotelu odpowiednio ubrana, co stanowiło nie lada problem – wybrać coś, w czym wyglądałoby się jak Greta Garbo albo Merlin Monroe, spośród dwóch szarych spódnic za kolano, i kilku równie mdłych bluzek z obszernymi kołnierzykami w stylu emerytowanej nauczycielki niegdyś renomowanego liceum. Ostatecznie i tym razem musiałam pójść po pomoc do Mercedes, która załatwiła mi karnawałowe stroje od swoich nastoletnich siostrzenic. Nie powiem, wyglądałam jak bombka, tylko po to, by za chwilę wyglądać jak zajechany fiat punto, ale przynajmniej zachowałam anonimowość. Szłam ulicą i mijałam znajome osoby, a one patrzyły na mnie i nie poznawały, że to ja. Nawet Mario, jadąc w autobusie, nie miał odwagi mnie za coś złapać, choć przyglądał się nieustannie wypchanemu silikonową gąbką biustowi.

Tak, pamiętam pierwszy dzień. Jechałam z duszą na ramieniu, bo wcale nie podobało mi się rozkładania nóg przed nieznajomymi, liczenie do dwustu osiemdziesięciu, trzystu, czterystu dwudziestu, aż wszystko się skończy i będę mogła wyjść zapalić. Ale bałam się, że jeśli nie spróbuję, pozbawię siebie szansy na coś, czego nie znałam, a czego pragnęłam od zawsze. A tego lata zaczęłam zauważać już niepokojące symptomy, świadczące, że niebawem może być za późno. Moja skóra zaczęła wysychać i rogowacieć, stając się podobną do jaszczurki. Zaczęły mi wypadać włosy łonowe, a usta stawały się coraz węższe i bledsze, niby złożony żagielek. Bałam się, że któregoś dnia obudzę się i w lustrze ujrzę gada. Że przestanę czuć cokolwiek, i nawet nie zauważę kiedy,

Dlatego tak bardzo starałam się. Co sobotę oglądałam rodzime tasiemce, „Casablancę” i „Przeminęło z wiatrem”, a potem ubierałam krótkie i czerwone szorty, jakie podarowała mi jedna ze stałych pracownic domu przy Rue Garrett, złotą bluzkę z cekinami i różowe szpilki, nakładałam na usta grubą warstwą szminki i szłam na przystanek, gdzie czekało już na mnie ciemne subaru, a w nim małomówny i napakowany Kike, Boliwijczyk pochodzenia afroamerykańskiego. Krążyły o nim plotki, że zabił już kilkoro ludzi na zlecenie właściciela burdelu, czyli mojego drugiego szefa, Alfonso Soaresa, którego, choć nigdy nie widziałam, to słyszałam o nim tyle dobrego, że nosiłam w portfelu jego namalowany przeze mnie samą portret – miłego staruszka w jasnym garniturze i z laską, lubiącego szachy, pomoc ubogim oraz dzieła Marcela Prousta.

W pracy pomagałam sobie tym, z czego korzystałam całe życie – wyobraźnią. Leżąc z zamkniętymi powiekami pod spoconym i grubym cielskiem, wyobrażałam sobie, że oto posuwa mnie nie kto inny, jak Gregory Peck. Że nie bije, a głaszcze, że nie wyzywa, a szepcze mi słowa najczulsze, jak w tych wszystkich rodzinnym serialach i książkowej serii „Elle”, jaką dodawano raz w tygodniu do dziennika „El mondo”. Tyle, że nie zawsze było to takie proste. I czasem wracając nad ranem do domu z sińcami i w ciemnych okularach, zaczynałam tęsknić nawet za byciem obłapywaną przez Maria, który w tych okolicznościach nawet mnie nie zauważał.

Ale najgorsze, że moja skóra nadal więdła. Dotyk, jaki otrzymywałam w pracy, nie był tym, czego pragnęłam. Stawałam przed lustrem i zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak, szczerzyłam zęby i widziałam krokodyla, robiłam obrót i widziałam jaszczurkę.

***

Fernando, bo tak nazywał się komendant policji przy Rue Gabon, pojawił się parę lat później. Gdy już pogodziłam się, że miłość nie istnieje i szare spódnice wymieniłam na te lejące, aksamitne sukienki, na jakich zakup mogłam sobie pozwolić tylko dzięki pracy w hotelu. Był ode mnie kilkanaście lat starszy, wyższy o jakieś dwie głowy, a gdy się uśmiechał, robiły mu się w policzkach dołeczki. W chwili, gdy go poznałam, odprowadzał akurat do celi ojca Roberto, który uratował mnie dwukrotnie – raz, ofiarując miłość, której wzajemnie potrzebowaliśmy, dwa – wybawiając z rąk brutalnego Alfonso. W swoich ostatnich dniach wykrzykiwał już tylko: „Możliwe, że źli zaczynamy być wtedy gdy cała reszta przestaje wierzyć, że może być inaczej”.

“Saudade” w Wydanych

Recenzja “Saudade”