Czasem tak bywa, że pewne tomiki chce się czytać według klucza biograficznego. “Garda” Sylwestra Gołębia właśnie taka jest, podmiot liryczny wydaje się mocno przylepiony do autora, siedzi mu wręcz na plecach. Czytelnik ma ochotę grzebać w wersach, przy okazji grzebiąc w trzewiach realnej postaci, która gdzieś tam jest i właśnie je kolację. Tomik sprawia wrażenie czułej, sfabularyzowanej spowiedzi, zamknięcia pewnego okresu lub zamknięcia całego dotychczasowego życia w sześćdziesięciu stronach. Z podsumowań wyłania się poezja z miejsc niechcianych, z terenów opuszczonych fabryk, z krzaków, na których powiewają jednorazówki, zza płotu, gdzie kable mieszają się z kapslami i gruzem. Taką przestrzeń, świat przedstawiony, zapowiada już okładka – zjazd po szarej rampie wprost w brudną wodę. Czytanie Gołębia jest jak słuchanie “Nowej Aleksandrii” Siekiery, Polska jawi się niczym apokaliptyczna pustynia z Mad Maxa. Z tą różnicą, że już nie idą ludzie tam za bramą, jeszcze senni, bo w okręgu wałbrzyskim zamknięto wszystkie zakłady, fabryki i kopalnie. W “Gardzie” nie pojawia się słońce, a nad dachami, mostami, trakcją kolejową grasują deszcze, burze i mgły. Wśród pluchy i błota bawią się na hałdach ostatnie bandy chłopaków. “Ja//mam niedobór słońca krwi żelaza” mówi podmiot liryczny i ucieka do świata jeszcze ciemniejszego, na północ, do Norwegii.
W “Gardzie” zwraca uwagę czułość w stosunku do człowieka pracy, sympatia dla klasy robotniczej, Gołąb opowiada historie ludzi stacjonujących w małych budkach przy fabrykach, w składach z węglem. Jakakolwiek inteligenckość kojarzy się z czymś podejrzanym, z czymś co morduje prawdziwą życiową substancję. Czuć na kartach tomiku tęsknotę za niezapośredniczonym światem, za rzeczywistością z krwi i kości. Autor dzieciństwo i młodość przedstawia w liczbie mnogiej, przypuszcza, że prawdziwe życie to chodzenie z grupą kolegów, wspólnie spędzany czas i wspólne kody. “Garda” jawi się jako odezwa do świata hultajów, jako laurka wymalowana chłopackiemu światu, który musi przeminąć. I prawdopodobnie pisanie mogłoby być lekarstwem przeciwko zabijaniu wizji idealistycznych, światów wyobrażonych, które wraz z dorosłością kurczą się, zamieniając się w paragrafy, definicje i skostniałe formy. W tle obrazów z dzieciństwa czai się śmierć, dzieciństwo ją permanentnie zwiastuje, bo w nim jej najwięcej, ona nieuchronnie uderza, gdy nie jesteśmy gotowi i nie mamy jeszcze przygotowanych kanapek.
Mimo że w “Gardzie” chodzi o coś prawdziwego, o oddanie miejsc, momentów i uczuć, dla Gołębia ważne jest nie tylko, o czym pisze, ale także jak pisze. Często od treści wierszy ważniejsze jest brzmienie słów. Autor bije w dzwonek, w język niczym dziecko, które cieszy się brzmieniem, możliwością wydobywania dźwięku, aktem sprawczym, tak jakby w mroku postindustrialu, w uliczkach przykrytych czernią tylko słowa miały kolor i wydobywały człowieka z brudnej magmy świata. Wyrazy bliskobrzmiące typu “Santarias-Pistorius, klamka-kłamca” pojawiają się prawie na każdej stronie. Gołąb zdaje się pytać, czy jeśli coś brzmi podobnie, to może jest tym samym? Z drugiej strony pokazuje, jak bardzo może się zmienić sens wersów, gdy wrzucimy w nie kolejny bliskobrzmiący wyraz. Andrzej Sosnowski walczy z Albertem Sosnowskim na słowa i pięści w świetle reflektorów. Upodobanie do brzmień, dźwięków wypowiadanych słów transmutuje gdzieniegdzie wersy w refreny, rytmy, intonowane piosenki. Chłopaki idą przez tory jak w “Stand by me” i “Stranger Things”, ciesząc się możliwością mowy, powtórzeniami, wymyślaniem żartów i rymów.
Drugą poetycką pieczątką Gołębia jest wyliczanie rzeczowników, rzeczy, przedmiotów. Aby zaznaczyć upływ czasu lub scharakteryzować miejsce autor bez opamiętania sięga po rzeczowniki, które płyną i piętrzą się tak, jakby ważniejsze były dla niego przedmioty niż dzianie się. Kolejnym chwytem jest łączenie w ramach jednego wiersza dwóch, najczęściej dalekich od siebie, obrazów, a cała zabawa pozostawiona odbiorcy polega na wiązaniu nikłej nitki znaczeniowej, która je łączy.
Bohater jest męski, lubi męski wpływ, męskie persony kina sensacyjnego i skurwieli w bagażnikach, ale tak naprawdę najczęściej chowa się w skorupę jak pancernik, pika mu serce, a on kuli się i chroni przed deszczem, bezsensem, jednym okiem obserwując świat. Jeżeli jest to jakaś garda, to taka, co chroni przed ciosami ze strony śmierci, przyszłości, przemijania, życia i jego nieuniknionych wyborów. To taka garda, dzięki której można zachować w sobie cenną esencję, to, co było i o czym się pamięta, na przekór kartonowemu światu. Jest to tomik dla facetów, aby znów poczuli, jak to jest być chłopakiem, ale może także dla kobiet, które mogą poczuć, jak to w chłopackiej skórze jest. Wspominanie, wyliczanki, deszcz, Polska i Norwegia, z “Gardą” można się zaszyć.
Kornel Maliszewski