Jest koniec lipca. Gdzieś za miastem. Dziewczynka obserwuje przez otwarte okno drogę prowadzącą do domu. Za parę chwil słońce skryje się za lasem. W ten upalny dzień dało z siebie wiele, by nie zawieść lata. Wstało wcześnie i nie zeszło z nieba ani na chwilę. W powietrzu unosi się zapach rozgrzanego asfaltu. Za plecami dziewczynki zjawia się jej dziadek, który jest pisarzem.
– Co tam widzisz? Mów!
– Nic, dziadku.
– Oli, na „nic” nie patrzy się tak długo.
– Dziadku, ta droga przed naszym domem jest nowa, prawda?
– Dlaczego pytasz?
– Bo ma dziury.
– Oli, jak pamiętasz, wybudowano ją w ubiegłym roku, ale nikt nie pomyślał, że w tym miejscu była wąska ścieżka, którą przechodziły trantitle i multikany. Z lasu na łąkę, tę za naszym domem. Teraz asfalt im przeszkadza. Obcierają na nim brzuszki. W nocy, gdy wychodzą ze swoich norek i zbliżają się do drogi, to nawet słychać, jak piszczą. Biedactwa! Ktoś bezmyślnie zbudował tę drogę.
– Czy ty je widziałeś?
– Naturalnie.
– A jak wyglądają?
– Są podobne do dżdżownic, z tym że mają nóżki i zęby. Trantitle są większe i silniejsze od multikanów. Są rozbiegane. Ciągle w ruchu. To one gryzą asfalt, kawałek po kawałku, jak myszy ser, a potem wspólnie go zjadają. Robią to powoli. I mlaszczą. A na koniec się oblizują. Od asfaltu mają czarne języki.
– Fu… Obrzydliwe.
– Może nie są specjalnie piękne, ale za to mądre.
– I smakuje im asfalt?!
– Jasne, inaczej by go nie jadły. Zobacz: ty lubisz gruszki, a ja jabłka. Ludzie jedzą owoce, a one asfalt.
– Dziadku…
– Tak?
– Myślę, że żartujesz z tymi dżdżownicami.
– Skądże! Jak bym mógł. Kiedy w zeszłym tygodniu spadł deszcz, to nawet widziałem, jak kąpały się w tych dziurach. Chlapały na wszystkie strony jak wróble. Widziałaś ptaki kąpiące się w kałużach?
– Tak.
– Więc możesz to sobie wyobrazić.
– Chyba zapytam mamę, czy to prawda.
Pisarz marszczy czoło.
– Obawiam się, że to nie jest dobry pomysł – zauważa.
– Dlaczego? – pyta zdziwiona Oli.
– Pamiętasz, jak w zeszłą niedzielę poszliśmy do lasu na maliny? Były takie pachnące i słodkie. Świetnie mi się po nich spało. Miałem sny jak z bajki.
– To znaczy jakie?
– Pogodne, Oli. Nie zawsze takie mam. Ale twoja mama powiedziała, że maliny nie mają nic wspólnego ze snem i chyba przesadzam.
– Jest lekarzem, więc może ma rację – mówi Oli z powagą dorosłej osoby.
– Może ma rację, a może nie ma, nieważne. Za to sny były piękne.
Z kuchni słychać, jak matka Oli, córka pisarza, woła dziecko na kolację. Oli zjada posłusznie wszystko, co ma na talerzu. Potem słychać, jak matka kąpie ją w wannie, nucąc piosenkę Sanah. Dziecko przebrane w piżamę wpada na chwilę do pokoju dziadka, żeby dostać od niego całusa na dobranoc. Potem pędzi do łóżka, kładzie się spać w swoim pokoju na poddaszu, z którego nie widać drogi. Ale zanim zaśnie, zastanawia się, czy dziadek jednak nie wymyślił tych żyjątek. Zasypia szybko.
W tym czasie dziadek siada w fotelu przed laptopem, żeby napisać kolejną stronę opowiadania. Na dworze jest ciemno. Obok laptopa na biurku pisarza stoi butelka z colą, którą pisarz uwielbia. Nalewa napój do zielonej, bogato zdobionej szklanki przywiezionej z wycieczki do Paryża. Gdy butelka z colą będzie pusta, pisarz skończy ostatnie zdanie na stronie, wyjdzie przed dom, zapali z największą rozkoszą cygaretkę i spocznie na ławce, zakładając nogi na pieniek świeżo ściętej brzozy. Wtedy gwiazdy rozjaśnią niebo i migocząc, pokażą swoje rozległe konstelacje. Te potrafią pisać ujmujące scenariusze.
Zanim Oli zjadła kolację, wyszła na podwórze i wyciągnęła z torebki chrupkę w kształcie kolby kukurydzy, która upadła jej na ziemię. Potem dziewczynka usiadła na schodach. Jest nauczona, że nie należy podnosić niczego z ziemi, a już na pewno nie jedzenia. Chodzi o bakterie, przed którymi przestrzega matka Oli. W tym czasie na podwórze zleciały się gołębie i wrony. Sporo ich. Wciąż przylatywały z różnych stron. Zadziwiające, jak szybko rozchodziły się wieści pomiędzy ptakami. Może z punktów obserwacyjnych na drzewach komunikaty są wysyłane przez ptasie radio? Gołębie przylatują tutaj z miasta, a wrony nie wiadomo skąd – jak to wrony. Fruwają, gdzie je wiatr poniesie.
Najpierw ptaki przyglądały się wielkiej chrupce, ale żaden nie podszedł dostatecznie blisko, aby jej spróbować. Wreszcie któryś solidnie dziobnął, aż kolba rozpadła się na parę części. Potem zaczęła się prawdziwa ptasia uczta. Gołębie próbowały rozdrobnić pokarm na mniejsze kawałki, ale ten wymykał się im z dziobów. Rezygnowały więc i zadowalały się okruchami. Zbierały je w niewiarygodnie szybkim tempie. Z kolei wrony przytrzymywały większe kawałki pazurami i zręcznie dzieliły je na części mieszczące się w dziobach.
Zabawnie było się przyglądać, jak wykazują więcej pomysłowości od gołębi. Oli obserwowała sprawność wron z wielką uwagą. Widziała, że są słabsze, ale sprytniejsze od gołębi, jak trantitle i multikany w stosunku do ludzi.
***
Następnego dnia Oli wraca z przedszkola, na obiad je pierogi z serem, potem bawi się klockami, a pod wieczór przychodzi do pokoju pisarza.
– Oli, chyba wczoraj przesadziłem z tymi żyjątkami – rzuca dziadek na powitanie.
– To znaczy?
– Nie jestem pewien, czy smakuje im asfalt, ale mam przekonanie, że gryzą go po to, żeby naprawić to, co zepsuł człowiek. Chcą mieć swoją ścieżkę w miejscu, w którym była. Chcą chodzić po piasku, a nie po twardym asfalcie. Mają do tego prawo. – Pisarz patrzy w oczy skupionej dziewczynki.
– Wiesz, nic nie powiedziałam mamie. To jest nasza tajemnica, dziadku. Wystarczy, że wygadałam się koleżance w przedszkolu.
– I co?
– Uważa, że kłamię. I jeszcze powiedziała: „Twój dziadek ma nie po kolei w głowie”!
– Tym się nie przejmuj!
– Ale było mi przykro.
– Rozumiem.
Pisarz nachyla się, obejmuje Oli i przytula ją do piersi. Dziewczynka czuje, jak mocno bije serce dziadka.
– Gdy byłem w twoim wieku, przyjaźniłem się z niewidomym chłopcem mieszkającym na obrzeżach mojego miasteczka, w ogromnym drewnianym dworze porośniętym dzikim winem. Wokół rosły stare dęby. Do posiadłości należały ogromny sad i pole truskawek. Chłopiec uczył się ze specjalnych książek. Rodzice wozili go do szkoły dla niewidomych. Pamiętam, jak na wiosnę wszystko wokół ich domu kwitło i pachniało, a mój przyjaciel prosił: „Opowiedz mi, co widzisz”. Wystarczyło, że w kilku zdaniach opisałem mu obraz, który miałem przed oczami, a on natychmiast uruchamiał swoją genialną wyobraźnię. I opowiadał. Cudownie. Na całe życie zapamiętałem jego słowa: „Gdybym nie miał dość wyobraźni, to mój świat byłby tylko ciemnością”. Wyobraź sobie, Oli, że ten niewidomy chłopiec opisywał ptaki, owoce, kwiaty, których nigdy nie widział. Właśnie wtedy zrozumiałem, jaką siłę ma wyobraźnia. Z czasem coraz częściej zamykałem oczy i próbowałem fantazjować tak jak on. Pomagały mi książki wypożyczane ze szkolnej biblioteki. Pochłaniałem je jedną po drugiej: wieczorami, przy śniadaniu, w przerwach między lekcjami. Aż przyszedł dzień, w którym postanowiłem, że jak dorosnę, zostanę pisarzem.
Dziadek tłumaczy Oli, co to jest „wyobraźnia”, „fantazjowanie”, by mieć pewność, że dziewczynka to rozumie. Ona milczy przez dłuższą chwilę. Jej niebieskie oczy robią się wilgotne. Nagle odwraca się i wybiega. Chce ukryć łzy spływające po policzkach. Oli wstydzi się wzruszenia opowieścią o niewidomym chłopcu.
W swoim pokoju bierze w dłonie ulubionego misia z oberwanym uchem. Pluszak próbuje pojąć, co się stało. Jest starszy od Oli. Był zabawką jej mamy. Sporo lat spędził w ciemnym, zakurzonym pudle na strychu. Tam doświadczył samotności. I bezsensu życia upływającego na niczym. Był potwornie wychudzony. Oli go znalazła i wzięła do swojego pokoju. Odtąd spał w jej łóżku. Zanim doszedł do siebie, był niezdarny. Utykał. Miał rozerwaną łapę. Oli zszyła ją, jak umiała, białymi nićmi, bo tylko takie znalazła w szkatułce mamy. Wtedy pierwszy raz trzymała w dłoni igłę. Miała obawy, czy sobie poradzi. Przysłoniła pluszakowi oczy, żeby nie patrzył na igłę, i przystąpiła do działania. Operacja się udała. I choć szew jest rzadki, łapka się trzyma. Misiowi wciąż jednak coś dolega. Raptem wczoraj stracił guzik, który był jego przyszywanym nosem. Cierpi z powodu tego feleru, ale teraz stara się skoncentrować na Oli, bo widzi, że jest smutna. Choć nic nie mówi, bacznie ją obserwuje. Zna wszystkie miny Oli. Wie, co znaczą jej szkliste oczy. Miś mruczy, gdy współczuje. Przy nim Oli szybko bierze się w garść. Z jej twarzy znikają rumieńce.
Przychodzi czas na poprawienie nastroju pluszaka. Trzeba przyszyć jego nos. Sprawa wydaje się prosta. Oli schodzi z łóżka. Kładzie misia na podłodze. Razem łatwiej szukać zaginionego guzika. Szybko się okazuje, że ten leży pod szafką stojącą przy łóżku. Dobrze, że nie wpadł w szparę między deskami. Pluszak się cieszy, czego nie robił dawniej przez wiele miesięcy. Teraz jest wyprostowany, zyskał pewność siebie. Patrzy wymownie na dziewczynkę, a ona odpowiada mu takim samym spojrzeniem. Rozśmieszają się nawzajem. Robią fikołki. Zapominają się w tej zabawie, stają się jedną bajką.
Miś jest słabo zorientowany w sprawie trantitli i multikanów. Wie tylko tyle, ile powiedziała mu Oli. Z pisarzem nie ma bezpośrednich relacji. Z tego powodu trudno mu ocenić, czy dziadek fantazjuje, czy te żyjątka rzeczywiście istnieją. Sam nie może też sprawdzić wiarygodności opowiadania dziadka, ponieważ przebywa przeważnie w pokoju dziewczynki, spędza swój czas na łóżku, przesiaduje na krześle lub półce z innymi zabawkami. Tylko czasem Oli sadza go na parapecie przed oknem, z którego, jak wiadomo, nie widać drogi.
Na podwórzu bywa rzadko, nigdy samodzielnie. Chodzi o jego bezpieczeństwo. Zachodzi ryzyko, że okoliczne koty mogą go potraktować jak zwykłą maskotkę i sponiewierać. Dodatkowo nie można wykluczyć z ich strony motywu zazdrości o wygodne życie misia. Tak było wiele lat temu, kiedy pluszak za sprawą wyjątkowo agresywnych bezdomnych kotów stracił lewe ucho. Napadły go znienacka. Odskoczył w bok i począł biec na oślep, ale nie zdołał uciec daleko. Dorwały go na schodach do domu. Gdyby miał pazury i potrafił najeżyć futro, może by się przed nimi obronił. Ale on jest łagodny, stworzony do zabawy i przytulania. Czasem całkiem bezradny wobec grożących mu niebezpieczeństw.
Wtedy miał się czego bać. Koty mogły wrócić i znów zaatakować. Świetnie znały teren. Mogły czyhać o każdej porze w najmniej oczekiwanym miejscu. W okolicy mówiono o licznych napadach na inne pluszaki.
Tego dnia pisarz nieco dłużej przesiaduje na ławce przed domem. Prawie nad jego głową, w pogodnej przestrzeni, wschodzi towarzyszący gwiazdom księżyc. Mnogość ciał niebieskich na wielkim, niewiarygodnie łagodnym niebie jest przytłaczająca. Hipnotyczna mgła migocących punkcików. Potrafią jednego dnia iskrzyć, następnego rozpłynąć się w ciemności. W blasku księżyca twarz pisarza wyraża medytacyjny nastrój. Z ogrodu słychać świerszcze. Całą orkiestrę. O tej porze ptaki milczą. Pisarz trwa w bezruchu, aż umilkną ostatnie takty muzyki świerszczy. Jest w niej zanurzony.
Mijają długie minuty. Każdy człowiek ma właściwą sobie formę spokoju.
Tymczasem z drogi dochodzi dźwięk kruszonego asfaltu. I mlaskanie.
Przyroda za miastem ma więcej swobody, może stanowić własne reguły, czasem na przekór temu, co wymyśli człowiek.
Wymarzona pora, żeby o niczym nie myśleć.
Wojciech Karpiński
Kup 👉 Znajomego z winnicy












