Tomasz Pietrzak – Rekordy

O REKORDACH:

Mogą funkcjonować w pojedynkę lub w zwartych grupach; być zatarte, mało precyzyjne, z naleciałościami lub wyraźne i doświetlone, zasłyszane z pierwszej ręki. REKORDY to poetyckie wypisy z upływającego czasu, ale nade wszystko z ludzkiej pamięci, pełnej zarówno wydarzeń i rejestrów, które dopiero, co miały miejsce, jak i tych, które są już tylko pogłosem.


T o m a s z P i e t r z a k (ur. 1982), autor tomu wierszy “Stany Skupienia” (KIT Stowarzyszenie Żywych Poetów, seria Pisma Literackiego RED, 2008). Publikował m.in. w Toposie, Gazecie Wyborczej, ARTeriach, Odrze, Kresach, Wyspie, Rita Baum, Red i Blizie. Jego wiersze znalazły się m.in. w słoweńskiej antologii “Moral Bi Spet Priti” przygotowanej przez Brane Mozetica. Wiersze tłumaczone były na angielski, słoweński i czeski. Mieszka w Katowicach.


Pulsar



Tęsknię za tobą Żydzie,
za twoim owłosionym ciałem,
za nocami, które były długie i czarne
jak sztolnie Katowic.

Bez ciebie staję się hetero.

Wpuszczam koszulę, krótko strzygę włosy.
Tęsknię za tobą Żydzie. Za falującym
radiem i jezderkusie, które nagle wypadało,

gdy coś rozbiło się w pył. Podają, że w pył idą
też galaktyki, dziś ze trzy, suche i niebieskie.
I nagle przypominasz mi się, kiedy mówiłeś

o czkającym pulsarze, co wisi nad nami,
ale go nie ma i co rusz wysyła sygnał – martwy,
zimny, a jednak sięgający w gorące miejsce.




Dziesięć do ósmej Tesla



Tyle z niej zostało po wielkim czymś.
Samorodek światła, wirująca latarnia,
do której ciągnie pył całego kosmosu.

Zupełnie jak nasze ruchliwe cmentarze,
rozświetlone nocą, pulsujące od ciał
i wabiące tych, których skóra spowija.

Jest coś okrutnego w świetle, że ćmy
oddają mu ciałka bez reszty. Mówią,
że ratuje żeglarzy na dzikim morzu,

a tu na dole i w górze tylko pochłania.
Weźmy taką planetę, co wpadł w sidła
pulsara, albo taką Hanię, co wpadła

wymyć grób. Trudno takich oderwać
od siebie, zmienić im orbitę, schować
w cieniu, który wystudzi i zmrozi.




„Zdjęcie dnia”
na wystawie w Jewish Book Center


Patrzę na trzydziesty ósmy – mgliście, ledwo widać
krawędzie rozbujanych kiecek, ale kiedy mrużę oczy –
wyostrza się, dokłada parę obrazów. Ciała są rozluźnione,
rwą się w lufcie do tańca, a Bóg w niebie cieszy się,
że mu się takie cuda udały. Jest spokojnie, za pięć.

Park nuci kołysanki na wietrze. Molly, aktoreczka
idzie do sklepu po cynamon, a lato chyli się ku ziemi
jak dojrzała grusza. Możesz jeść ten soczysty miąższ,
nie martwiąc się zmianą tonu w radiu i zapowiedziami
spiekoty. Tylko to tło: park, tańce na pierwszym planie,
a za nimi gwarny port. Napływają tłuste transatlantyki,
a na ich pokładach: – i tu obco brzmiące imiona.




Museo Ridakalo




Tutaj jest inaczej. Wenus nie jest
z piany, a z pustynnego Coyoacán;
nie świeci cycem, nosi gryfne kiecki
w żeniszki. Małpy tu nie są małpami,
sądząc po tym, gdzie się rozsiadają
i jak oczytane jest ich śniade stado.
Uznają je tu za równe lub chociaż
za zapomniane kuzynki po kądzieli.
Święta też są inne. Radość śmierci,
smutek narodzin. Zaś na ścianach
coś więcej niż płótna syfilityków,
jakieś Ridakalo – bobasy w słojach,
bure widoki z piersią. Będzie burza
– słyszymy. Tam w suchej ramie też
nie widać jakiś przejaśnień. Siedzimy
więc we trzy – sącząca, wysączająca
się i chłonąca powoli jakiś lament.