Wiersze Tamary Hebes są krótkie, treściwe, trafiające w sedno, co podkreślają wyraźne puenty. To dobra, Różewiczowska szkoła. Także w warstwie ideowej, którą określa głęboko doznawany sceptycyzm i melancholijne doświadczenie rzeczywistości. To szary, Kafkowski świat, w którym podmiot jest kimś nieobecnym, wyobcowanym i samotnym.
Klimatem tomu “Lunarnik” rządzi przede wszystkim Weltschmerz, który zostaje nazwany w jednym z wierszy „popiołem istnienia”. Podmiot „nie ma gdzie uciec, kiedy / sen śni sam siebie”, zatem „żyje poza życiem”, chce się wycofać i milczeć oraz pozostać na zawsze zapomnianym. Prześladuje go jakieś fatum i poczucie winy, a zdezintegrowany świat, na początku którego był bełkot, trafnie opisuje metafora „rozbitego lustra”. To wyjątkowo paskudny przesąd, bo oznacza murowane siedem lat nieszczęścia.
Marek Czuku
Przypis do erraty
Trzeba uporządkować dawne wątki.
Zużyte „wtedy”. Kurczowo trzyma się
teraźniejszości i grzebie godzinami
w niezagojonej ranie.
Fakty wypadają na zakręcie czasu.
W samym środku nadmorskiego lata
Sarna Szarooka. Pulsująca. Rtęciowa.
Jak oszukać głód, kiedy gubi się
ostatni fragment drogowskazu?
Moja fobia, moja fobia, moja bardzo wielka fobia
Lęk przed życiem pleni się
jak grzybnia pod warstwą
tynku. Tworzy wzór ze spokojem
wziętym w nawias. Dlaczego?
Jest człowiek i strach jest.
Sączy się. Kapie. Rozlewa
i wsiąka w każdą tkankę
pulsującą czerwienią. Wyraźnie
gaśnie obawa przed umieraniem.
W oczach mgła. Skrapla się
i wżera w czarny punkt widzenia.
Przyszłość wygląda jak wspomnienie.
Pod nogami nie ma już
miejsca na rzeczywistość.
Wygrać? Przegrać? I co potem?
Jasność
Nie ma cię. I nigdy nie było.
Wyblakła czerwień dotyka sobą
miejsce, którego nie da się znieczulić.
Nie ma czego pamiętać. Wyobraźnia
zatacza kręgi. Tworzy spirale i wraca
do punktu wyjścia. O tym już było,
tylko inaczej. Bolało. I teraz już
nie chce się przywoływać minionego,
co jeszcze drży. Żyje bez przekonania.
Igły szronu fastrygują nieznany wzór.
Noc dopisuje chore scenariusze.
Sny są oporne i robaczywe. Po co
przychodzą, jeśli nie dają oczekiwanego
spokoju? Strużka słonej wilgoci
stacza się na poduszkę. Nie wsiąka. Jest
śladem po bezradności. Kropką. Plamą.
Czwarta rano. Bełkotliwy zapis w dzienniku,
o lęku wyłażącym z dziurki od klucza.
Ale to nieważne, niech rządzą duchy,
skoro cię nie ma. I nigdy nie będzie.