Kornel Maliszewski: “Magdalenki”, czyli Twój zbiór wierszy, który pojawił w grudniu na świecie niczym dzieciątko poezji, wydaje się – o ile nie zawodzi mnie intuicja – bardzo mocno oparty na doświadczeniu. Oczywiście jest to doświadczenie przerobione językowo. Jednak, skoro jest to pisanie tak bliskie ciału, to musimy o tym Twoim doświadczeniu pogadać. Zacznijmy najpierw od czystej biografii – urodziłaś się w Sztokholmie. Jak to się stało, że Twoja rodzina znalazła tam swoją nową przystań?
Helena Kupczyńska: W Polsce straszyła komuna, a ludzie żyli w przekonaniu, że taki stan rzeczy potrwa wiecznie. Dlatego uciekali przed presją polityczną i ograniczeniami codziennego życia – cenzurą i szarością PRL-u. Ojciec nie chciał żyć w takim systemie. Marzyła mu się Francja, ale pojawiła się szansa na wyjazd do Szwecji, kraju, który dla wielu Polaków w latach 70. był symbolem nowoczesności i dobrobytu. Dla mamy przyjazd do Szwecji był dużym szokiem. Zachwyciła ją szwedzka pedagogika, podejście do dzieci i edukacji oraz równość społeczna. W Polsce różnice klasowe wciąż były wyraźne, a w Szwecji dostrzegła społeczeństwo oparte na innych zasadach – mniej hierarchiczne, bardziej otwarte.
A jakie są Twoje pierwsze szwedzkie wspomnienia, jaka była Szwecja w latach 80?
Często myślę o tym, gdy zdarza mi się jechać czerwoną linią metra w Sztokholmie i przejeżdżać obok osiedla, na którym mieszkałam jako dziecko. Patrzę na te bloki i zastanawiam się, ile z tamtej Szwecji jeszcze w nich zostało. Szwecja z mojego dzieciństwa już nie istnieje. To osiedle było jak Bullerbyn – pełne dzieci, beztroskiej zabawy i poczucia wspólnoty. To była Szwecja Olofa Palmego, kraju, który kojarzył się z równością i poczuciem bezpieczeństwa. Moje pierwsze wspomnienia? Wiesz, byłam wychowywana w duchu wolności. Mama musiała przestrzegać zasad mieszczańskiego wychowania – dlatego obiecała sobie, że jej córka będzie mogła skakać w kałużach i tarzać się w błocie, jeśli tylko będzie miała na to ochotę. Dlatego moje pierwsze wspomnienia to wolność. To skandynawska natura – morze, błękitne niebo i skały. To ja i moja koleżanka, pędzące na rowerach w stronę wody. Pamiętam to odczucie do dziś – przekonanie, że świat stoi przed nami otworem, a przyszłość jest pełna możliwości.

To piękne wspomnienia… Po pewnym czasie wróciłaś jednak do Polski. Opowiedz co nieco o tym powrocie – czy był to olbrzymi przeskok kulturowy, gdy ze “szwedzkiej idylli” spadłaś w siermiężne czasy polskiej transformacji ustrojowej?
Był rok 1989 – „Solidarność” walczyła, runął mur berliński, a ja miałam osiem lat, kiedy przeprowadziłam się z ojcem do Polski. W Łodzi ojciec otworzył ze wspólnikiem fabrykę dżinsów „Piramidy”. To była „Ziemia obiecana” – czas wielkich nadziei, niestety upadłych, bo po roku fabrykę trzeba było zamknąć, a my wróciliśmy do rodzinnego Krakowa. Była to kolejna zmiana i znowu, jak „Alicja w Krainie Czarów”, znalazłam się po drugiej stronie lustra. Polska lat 90. była miejscem nie tylko transformacji gospodarczej, ale i społecznej. Powstawały nowe ośrodki kultury, galerie sztuki i kawiarnie. Kraków tętnił życiem i otwartością, wszystko było w ruchu – zmieniało się prawo, mentalność i styl życia. Ojciec otworzył City Bar na dworcu głównym – czynny przez całą dobę. Zabierałam tam koleżanki po lekcjach, żeby coś zjeść. Chodziłam do liceum teatralnego na Kazimierzu. Często z przyjaciółkami spędzałyśmy całe dnie na mieście – w teatrach i na wernisażach. Przesiadywałyśmy w kawiarniach na Kazimierzu, prowadziłyśmy dyskusje o literaturze, teatrze i filmie. Te pierwsze dziesięć lat transformacji pamiętam jako okres bardzo kreatywny – w ludziach pojawiła się nadzieja na nowe, lepsze życie. Kapitalizm wkroczył na polski rynek – to był czas eksperymentów i poszukiwań. Będąc nastolatką, mogłam się temu wszystkiemu przyglądać z bezpiecznej odległości. Obserwowałam dorosłych, którzy z jednej strony rzucali się w nowe możliwości, a z drugiej musieli uczyć się wszystkiego od podstaw – jak poruszać się w nowej rzeczywistości. Ale przede wszystkim zapamiętałam ten klimat, ludzi, którzy wierzyli, że wszystko jest możliwe – i to właśnie ta wiara najbardziej utkwiła mi w pamięci.
A potem znów przeniosłaś się do Szwecji i już w niej zostałaś…
To był trudny okres w moim życiu. Zostawiłam w Krakowie część siebie, a zarazem jakaś cześć Krakowa pozostała we mnie. Wracając do początku – kiedy jako dorosła osoba przyjechałam do Szwecji, potrzebowałam czasu, żeby odnaleźć się w nowych warunkach, zrozumieć siebie na nowo i odnaleźć się w tutejszej społeczno-politycznej i obyczajowej mentalności. Przyjechałam z katolickiej Polski do protestanckiego, zsekularyzowanego kraju. Szwedzka polityka i życie społeczne opierają się na dążeniu do kompromisu i dialogu. Konflikty rozwiązuje się poprzez negocjacje, a decyzje podejmowane są w sposób pragmatyczny i oparty na faktach.
A ja chciałam przeżywać, tworzyć, pisać – a tymczasem musiałam uczyć się nowego języka. Zakochałam się w artyście, dużo starszym ode mnie. Teraz myślę, że była to tęsknota za sztuką, która zinternalizowała się w tej relacji. Znowu mogłam pisać, dyskutować, przeżywać. Mój partner mieszkał przez wiele lat w Nowym Jorku, Los Angeles i Arizonie – opowiadał mi historie ze swoich spotkań z indiańskimi szamanami, o transcendentalnych podróżach oraz ekologii. W tym okresie studiowałam historię idei oraz archeologię na Uniwersytecie Sztokholmskim. Pisałam wtedy pracę z archeologii opierającą się na analizie źródeł historycznych. Skupiłam się na feministycznej interpretacji rytuału Wikingów. Między innymi to sprawiło, że podjęłam decyzję o rozstaniu z moim partnerem i zainteresowałam się pracą nad sobą – był to przełomowy moment w moim życiu.

A kiedy zaczęłaś pisać? Jak wyglądały te pierwsze przygody z długopisem – czy nie było to czasem zapisywanie ostatnich stron zeszytu na nudnych lekcjach w szkole?
Zaczęłam pisać na początku szkoły podstawowej, kiedy wyjechałam ze Szwecji, co było dla mnie podstawowym etapem w kształtowaniu tożsamości językowej i kulturowej. Chętnie dzieliłam się swoimi tekstami zarówno z polonistkami, jak i z przyjaciółkami. Otwartość na feedback miała istotny wpływ na rozwój mojego pisania, pozwoliła mi rozwinąć świadomość oraz kształtować umiejętność pracy nad tekstem, podobnie jak dwujęzyczność, która ukształtowała moje podejście do języka. Zaczęłam dostrzegać możliwości eksperymentowania ze słowami, ich brzmieniem oraz strukturą. Moje eksperymenty z językiem stały się narzędziem do wyrażania siebie, a także sposobem na odkrywanie nowych przestrzeni w literackim świecie.
I pisałaś później całe życie, czy wróciłaś do “gry” całkiem niedawno, tworząc “Magdalenki” i swoje dwa dramaty?
Pisałam przez około dwadzieścia lat, w różnych okresach i o różnym natężeniu, ale nagle przerwałam to na jakiś czas, by wejść w bardziej dorosłe, praktyczne życie. Pracowałam jako pedagog, pracownik socjalny, studiowałam, uczyłam się – w Szwecji istnieje pojęcie livslångt lärande, co oznacza, że człowiek uczy się i zdobywa wiedzę przez całe życie. Pracodawcy dbają o rozwój kompetencji swoich pracowników. Aktualizowanie wiedzy oraz weryfikowanie informacji na podstawie najnowszych badań to ważne elementy dla szwedzkiego społeczeństwa.
Chciałam mieć tzw. „normalne, szwedzkie życie”, ale nagle podczas sesji hipnozy przyszło do mnie pisanie.
„Magdalenki” to utwory zebrane, impuls, który chciałam przekazać dalej, historia pierwszej miłości, nowego kraju i dojrzewania do bycia sobą. Gdzieś w tym wszystkim zawarte są fragmenty historii rodzinnych, które dokładniej opisuję w sztuce „Szok”. Napisałam ten tekst, przyglądając się Polsce przez okulary Szwecji – stworzyłam campową, fragmentaryczną narrację o relacjach i traumie. Natomiast sztuka „Gwałt. Resurrexit” była wyzwaniem i wglądem w historię rodzinną. To dla mnie bardzo ważny tekst o wtórnej traumatyzacji, który zakwalifikował się na Teatralny Speed Dating w Rzeszowie, prowadzony przez reżyserkę Martynę Łyko i krytyka teatralnego Witolda Mrozka. Razem z reżyserką Zdenką Pszczołowską będziemy pracować nad jego finalną wersją.
O Twoich dramatach jeszcze porozmawiamy. Spytałbym Cię jednak teraz o coś innego – piszesz doświadczeniem – czy jest to taki wręcz konceptualny projekt pod tytułem 100% prawdy, czy znajdziemy w Twoich wierszach kawałki kreacji?
Myślę, że każdy autor pisze doświadczeniem. Od pewnego czasu wciągnęła mnie literatura non-fiction… może dlatego, że od początku pisałam poezję, a tam często operuje się emocją. Jesteśmy świadkami dużej popularności literatury autobiograficznej – kultura konfesyjna i social media sprzyjają narracjom opartym na osobistych historiach. Tego rodzaju twórczość skłania do ponownego przemyślenia, czym jest prawda w kontekście literackim.

To może dojdziemy do jakiejś “prawdy”, gdy spytam Cię, jak powstają Twoje wiersze. Przywołaj, proszę, historię któregoś z tekstów. Czy wiersze wyrzucasz z siebie na raz? Czy najpierw miesiącami “chodzą” za Tobą gorące wersy? Ile jest też tej późniejszej pracy w języku?
Po rozstaniu rodziców pisanie stało się dla mnie schronieniem – przestrzenią, w której mogłam nazwać to, co było bolesne, a czego nie mogłam wyrazić w domu. Dużo czytałam poezji. W liceum teatralnym byłam typem „poetki natchnionej” – zawsze nosiłam ze sobą zeszyt i długopis. Zdarzało się, że nagle, na ulicy, wpadał mi do głowy wers i musiałam się zatrzymać, by go zapisać. Wiersze powstawały wtedy spontanicznie, a pozytywne reakcje ludzi wokół, tylko mnie do tego napędzały. W tamtym okresie najważniejsze było dla mnie flow, choć do dziś staram się ufać intuicji. Często pierwszy zapis jest intuicyjny, ale potem przychodzi czas na pracę nad językiem – zmieniam coś, dopracowuję, szukam lepszych obrazów. Wracam do tekstu po tygodniach, by spojrzeć na niego świeżym okiem. Podobnie było ze sztuką „Gwałt. Resurrexit”. Najpierw pojawił się temat – trudny, dotyczący przemocy seksualnej. Było lato, a ja zamknęłam się w domu i pisałam codziennie – robiłam research, czytałam materiały, analizowałam. Czułam się jak archeolog – wydobywałam na światło, historię rodzinną, by nadać jej nowy sens, stworzyć nową reprezentację traumy.
Jednym z ciekawszych elementów “Magdalenek” jest zderzanie wysokiego rejestru z – nazwijmy to – tym brukowym. Miłość więc i duchowe wzloty mieszają się z “gównem w dupie”. Lubisz kontrasty, czy po prostu wyznajesz filozofię, zgodnie z którą nie ma prawdziwego życia, prawdziwej miłości, prawdziwej metafizyki bez “namacalnego, brudnego podbrzusza”?
Nie oddzielałabym tego – pisanie to nie laboratorium. Życie jest fizyczne – ciało nie jest czymś oddzielonym od nas, ono jest częścią naszej egzystencji. Ciało produkuje śluz, wydala, oddycha – to jego naturalna funkcja, nieodłączna część codzienności. To my nadajemy kategorie sacrum i profanum, oddzielając je, traktując jak przeciwieństwa. Ja natomiast chcę łączyć, bo te przestrzenie się wzajemnie przenikają, współistnieją. W mojej poezji sacrum nie jest zarezerwowane tylko dla tych momentów, które uznajemy za duchowe, a profanum nie oznacza czegoś mniej wartościowego. Moja poezja bywa przyziemna, ale z tego powstaje coś, co może poruszyć. W tym kontekście – odkrywanie autentycznego siebie staje się procesem integracji tych przestrzeni.
A powiedziałabyś, że piszesz poezję miłosną? Choć pewnie lepiej zabrzmiałoby – poezję o miłości…
Powiedziałabym, że staram się nie kategoryzować. Istnieje tyle rodzajów miłości i sposobów jej wyrażania – zawsze istniały, choć nie zawsze były dostrzegane lub akceptowane. Współczesny dyskurs o miłości coraz częściej akcentuje jej wpływ na tożsamość, poczucie przynależności i równość społeczną. Myślę, że miłość do siebie jest kluczowa, bo to od niej zależy, jak postrzegamy innych i jak budujemy relacje ze światem. Często redukujemy miłość do jej romantycznego wymiaru, podczas gdy w rzeczywistości jest ona czymś znacznie głębszym – stanem umysłu, świadomością – dlatego powiedziałabym, że piszę poezję o miłości.

Jola Janiczak w swoim blurbie do “Magdalenek” zauważa jednak, że Twój “podmiot liryczny uwikłany jest w nierówną relację miłosną”. Jeśli zgadzasz się z tym rozpoznaniem, powiedz, czy jest więc to opowieść o Twoim indywidualnym doświadczeniu, czy tę “nierówną relację” zauważasz także jako szerszy problem społeczny? Bo jeśli druga odpowiedź jest prawdziwa (a wskazywałaby na to Twoja notka biograficzna), znaczyłoby to tyle, że w Twojej poezji chowa się swego rodzaju “aktywistyczny duch”…
Zdanie, które przywołujesz, można odczytać zarówno jak opowieść o indywidualnym doświadczeniu, ale również jako rozpoznanie szerszego problemu społecznego. Możemy rozszerzyć tę analizę na kontekst polityczny, ponieważ każde działanie – indywidualne czy zbiorowe – wynika z określonych uwarunkowań społecznych. Jednocześnie świadomość własnych praw oraz ich częste artykułowanie w przestrzeni publicznej zwiększa możliwość zmiany społecznej. To właśnie w tym procesie dokonuje się transformacja: odindywidualnego doświadczenia, poprzez aktywizm, aż po działanie polityczne.
“Magdalenki” możemy też czytać jako opowieść o przełamywaniu schematów wpojonych podczas wychowania, o stawaniu się świadomą, sprawczą jednostką. Ile jest więc w Twoim pisaniu arteterapii?
Sztuka – świadomie lub nie – może pełnić funkcję terapeutyczną. Dla mnie pisanie jest transferem – przestrzenią, w której zastane doświadczenie można przekształcać poprzez język. Terapia pogłębiła moją introspekcję, umożliwiając mi zrozumienie mechanizmów, które wpływają na moje emocje. Jednak niedawno rozmawiałam z przyjaciółką, która również pisze i powiedziała mi, że czerpie inspirację z tekstów, które powstały, zanim przepracowała pewne uczucia. Człowiek, by działać sprawczo, potrzebuje narzędzi – a jednym z nich może być właśnie arteterapia.
Rzeczą, która mi się bardzo spodobała w “Magdalenkach” jest również to, że zapraszasz czytelnika do wspólnej zabawy w budowanie sensów. Nie narzucasz jednej interpretacji, dajesz tylko klocki – nie chcę powiedzieć kanapę z Ikei z czerwonego pluszu w drobnych częściach (śmiech) – a czytelnik niech już się sam bawi w ich składanie. Przypomina to metodę “góry lodowej” Hemingwaya, tekst to tylko czubek, który wystaje znad tafli. Reszta sensów śpi w głębinach i niech czytelnicy nurkują w te rafy…
Słowa w „Magdalenkach” pełnią funkcję kluczy – otwierają kolejne przestrzenie, z których czytelnik i czytelniczka może wybierać te, które najbardziej rezonują z ich własnym doświadczeniem. To z kolei prowadzi do tworzenia osobistych interpretacji, które mogą się różnić od siebie w zależności od tego, kto czyta i w jakim momencie swojego życia. Raczej zapraszam czytelnika i czytelniczkę do współtworzenia sensów, do stawiania pytań. Tak jak w przypadku góry lodowej, która ukazuje tylko czubek, reszta pozostaje ukryta, to samo dotyczy tekstu – tylko część z tego, co zawiera, może zostać odkryte. Przypomina mi się koncepcja kolektywnej nieświadomości Junga. W jego rozumieniu to, co widoczne, stanowi jedynie zewnętrzną powłokę tego, co naprawdę tkwi w nas wszystkich.
A w Twoim przypadku to są nawet dwie góry lodowe, bo jesteś dwujęzyczna. Nie chcę wprowadzać tutaj metafory Titanica (śmiech), spytam więc o coś innego… Piszesz po polsku, jest to Twój “język twórczości”. Jak jednak traktujesz szwedzki? Jaką masz relację z tym językiem, jest to relacja poetycka czy może techniczna? Spytałbym Cię też o Twoje ulubione szwedzkie słowa.
Myślę, że szwedzki jest dla mnie bardziej językiem technicznym. Brak rodzajowych końcówek w szwedzkim ułatwia myślenie poza tradycyjnymi podziałami. Jego struktura jest również bardziej horyzontalna – w Szwecji naturalne jest zwracanie się do innych na „ty”. Natomiast polski to dla mnie język sztuki. Czuję się w nim wolna. Bardziej naturalnie wyrażam swoje indywidualne uczucia po polsku, a po szwedzku raczej doświadczenia związane z zawodem. W Szwecji większy nacisk kładzie się na treść niż na formę, a język ma być przede wszystkim funkcjonalny i komunikatywny. Moim ulubionym szwedzkim słowem jest lagom. Oznacza ono „w sam raz”, „tyle, ile potrzeba”. To kluczowe pojęcie w szwedzkiej kulturze, odnoszące się do równowagi i balansu w różnych aspektach życia. Różnica między tymi językami odzwierciedla dwa różne sposoby istnienia w świecie. I choć na co dzień poruszam się pomiędzy nimi, to w tworzeniu zawsze wracam do polskiego – bo to właśnie w nim mogę być najbardziej sobą.

A co ciekawego ostatnio słychać w szwedzkiej kulturze? Do Polski przedzierają się głównie szwedzkie kryminały, a to raczej Norwegia serwuje podkręcone piłki z pola wysokoartystycznej prozy.
W szwedzkiej kulturze dzieje się ostatnio wiele interesujących rzeczy, zwłaszcza w literaturze. Choć w Polsce nadal dominują szwedzkie kryminały, coraz większą uwagę przyciągają bardziej wysublimowane propozycje, eksplorujące współczesne zjawiska społeczne i polityczne. Przykładem jest autofikcja “Ślimaki i śnieg” Agnety Pleijel, wydana w Polsce przez wydawnictwo Karakter. To poruszająca opowieść o pragnieniu miłości i pisania, ukazana przez pryzmat życia kobiety – krytyczki literackiej, matki, kochanki. Współczesna szwedzka literatura coraz odważniej podejmuje ważne tematy społeczne, od kryzysu migracyjnego po równość płci. Na uwagę zasługuje również Andrzej Tichý, jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy szwedzkich, którego twórczość wyróżnia się wnikliwą refleksją nad nierównościami społecznymi i wykluczeniem. Warto też wspomnieć o literackim debiucie Lisy Ridzén, doktorantki socjologii, który nie został jeszcze przetłumaczony na język polski – „Tranorna flyger söderut” („Żurawie lecą na południe”). Opowiada o starszym mężczyźnie mieszkającym na północy Szwecji, który po umieszczeniu żony w domu opieki zmaga się z samotnością. To wzruszająca opowieść o starzeniu się, relacjach międzyludzkich oraz przywiązaniu do natury i zwierząt.
A jak wyglądają sprawy społeczne w Szwecji? Czy skandynawski eksperyment “państwa opiekuńczego” chwieje się w posadach, czy ma się lepiej niż kiedykolwiek? Ostatnio, gdy byłem w Sztokholmie, na mieście było bardzo gorąco. Płonął koran pod turecką ambasadą, przez ulice przetaczały się protesty. Miałem wrażenie, że Szwecja jest w momencie tarcia, “ponownego dogadywania znaczeń”, “redefiniowania pewnych założeń”.
Szwecja rzeczywiście przechodzi przez czas intensywnych napięć społecznych i przemian. Model państwa opiekuńczego, który przez dekady był symbolem skandynawskiego porządku i stabilności, stoi dziś przed nowymi wyzwaniami. Z jednej strony mamy rosnące nierówności społeczne i trudności z integracją emigrantów, z drugiej – zmieniające się priorytety polityczne i rosnącą polaryzację w debacie publicznej. Twoje wrażenie tarcia i redefiniowania znaczeń jest słuszne. Coraz częściej pojawiają się pytania o granice wolności słowa i o to, jak łączyć otwartość społeczną z bezpieczeństwem publicznym, jak równoważyć wielokulturowość z narodową tożsamością.
Wolność słowa w Szwecji odgrywa kluczową rolę – jest jednym z filarów demokracji i społeczeństwa obywatelskiego. Szwedzi przywiązują dużą wagę do swobody wyrażania opinii, nawet jeśli prowadzi to do trudnych debat. Jednocześnie pojawiają się wyzwania związane z tym, gdzie przebiega granica między wolnością a odpowiedzialnością, zwłaszcza w kontekście mowy nienawiści. Ostatnie wydarzenia w Sztokholmie to tylko jeden z przykładów tego, jak te napięcia manifestują się w przestrzeni publicznej. W debacie publicznej dominuje niepewność – zarówno w kontekście polityki migracyjnej, jak i systemu opieki społecznej. Mimo wszystko myślę, że szwedzki model wciąż ma solidne fundamenty i nie tyle się rozpada, co ewoluuje.

A teraz, gdy bywasz w Polsce już jako dorosła osoba, co wydaje Ci się dość absurdalne w tej naszej polskiej rzeczywistości? A co jest nad Wisłą lepiej pomyślane niż w Szwecji?
Gdy przyjeżdżam do Polski, najbardziej absurdalna wydaje mi się wszechobecna polaryzacja religijna – jakby nie było przestrzeni na osobistą interpretację wiary lub jej braku. Religia wciąż odgrywa istotną rolę w sferze publicznej, co niekiedy sprawia, że debata społeczna staje się nadmiernie spolaryzowana i emocjonalna. Brakuje miejsca na niuanse i refleksję. Widać to szczególnie w debacie publicznej, gdzie religia często staje się narzędziem politycznym i kulturowym wyznacznikiem tożsamości, zamiast pozostać intymnym wyborem jednostki. Jednocześnie fascynuje mnie dynamika polskiego społeczeństwa, jego rozwój i energia, zwłaszcza wśród młodego pokolenia. Widać, jak zmienia się krajobraz społeczny, jak rośnie świadomość obywatelska i jak kolejne grupy coraz odważniej artykułują swoje potrzeby. Szczególnie wyraźnie dostrzegalne jest to wśród kobiet, które coraz odważniej przejmują przestrzeń publiczną, podejmując tematy jeszcze niedawno marginalizowane. Reżyserują, piszą, inicjują debaty i konfrontują się z konserwatywnymi strukturami. Ich determinacja i kreatywność sprawiają, że mimo wielu wyzwań Polska nieustannie się zmienia.
Co ciekawe, jesteś coachem. W Polsce to określenie nie zrobiło najlepszej kariery z powodu wszelkiej maści domorosłych szemranych specjalistów. Coaching rozumiany jest w Szwecji pewnie zgoła inaczej? Czym dokładnie się zajmujesz?
W Szwecji coaching to profesjonalna działalność, oparta na rzetelnej wiedzy i doświadczeniu, to praca z ludźmi, wymagająca konkretnych kompetencji i podlegająca regularnej dokumentacji. Jestem z wykształcenia behawiorystką – studiowałam na Uniwersytecie Sztokholmskim – i pracuję w różnego typu programach zaprojektowanych przez szwedzki Urząd Pracy. Wymagają one zarówno wiedzy teoretycznej, jak i doświadczenia w pracy z osobami, które potrzebują wsparcia zawodowego lub edukacyjnego. Moje zadanie polega na pomaganiu im w odnalezieniu się na rynku pracy, rozwinięciu umiejętności oraz wyznaczeniu realistycznych ścieżek rozwoju. To proces wymagający zarówno analizy indywidualnych potrzeb, jak i znajomości systemu edukacji, rynku pracy oraz psychologii motywacji.
Wróćmy teraz do napisanych przez Ciebie ostatnio dramatów. Możesz opowiedzieć o nich coś więcej? Łączą się one z Twoją “wypowiedzią poetycką”?
Napisałam dwa dramaty: „Szok”oraz„Gwałt. Resurrexit”. Obie sztuki poruszają tematy społeczne i psychologiczne, związane z doświadczeniem przemocy i traumy. Interesuje mnie, w jaki sposób tekst może uwrażliwiać odbiorców na te kwestie i otwierać przestrzeń do rozmowy. W „Gwałcie. Resurrexit” szczególnie zależało mi na ukazaniu, jak trauma przenika kolejne pokolenia. To opowieść o konsekwencjach przemocy nie tylko dla jednostki, ale także dla całej rodziny i społeczeństwa.
„Szok” to z kolei dramat o stanie granicznym, który przechodzi się w sytuacji kryzysu. Choć dramaty różnią się formą od poezji, mają z nią wiele wspólnego – przede wszystkim kondensację języka. W poezji emocje można wyrażać poprzez rytm i obraz, i ten sam rezultat staram się osiągnąć w moich dramatach. Pisanie dramatu daje mi także możliwość eksperymentowania z językiem mówionym – potocznością, rytmem. Obie formy są dla mnie sposobem na badanie ludzkich doświadczeń i emocji – w poezji bardziej intymnie, w dramacie poprzez dialog i konfrontację.

W przygotowaniu jest też debiut prozatorski… Co to będzie za historia?
Mój debiut prozatorski jest jeszcze w fazie przygotowań, ale mam już w głowie kierunek, w którym chciałabym podążyć. Marzy mi się stworzenie historii, która będzie fikcją spekulatywną z silnym feministycznym akcentem, osadzoną pomiędzy Polską a Szwecją. Chcę eksplorować napięcia kulturowe i społeczne między tymi dwoma krajami, przyglądając się temu, jak kształtują one doświadczenia kobiet. Interesuje mnie zwłaszcza temat tożsamości – zarówno tej narodowej, jak i płciowej – oraz wpływ systemów społecznych na indywidualne wybory i możliwości.
Pewnie powinienem o to spytać na samym początku, ale spytam na końcu – jak rozumiesz tytułowe “Magdalenki”? Po proustowsku czy jakoś zupełnie inaczej?
„Magdalenki” to tytuł, który stanowi punkt wyjścia do refleksji nad złożonością pamięci. Zainspirowana proustowską koncepcją pamięci, staram się ukazać, jak zmysłowe doznania – mogą wyzwalać intensywne procesy uczuciowe, które nie tylko odtwarzają wspomnienia, ale również stwarzają przestrzeń dla ich twórczego przeformułowania. W moim ujęciu pamięć nie jest statycznym archiwum, lecz dynamicznym mechanizmem, w którym przeszłość staje się materiałem do nieustannego przekształcania.
Rozmawiał Kornel Maliszewski

Helena Kupczyńska
mieszka w Sztokholmie, gdzie się urodziła. Od najmłodszych lat jej największą pasją było pisanie – poprzez pisanie odkrywała świat i siebie. Ukończyła studia z zakresu nauk behawioralnych (Behavioral Science) i studiowała również na Wydziale Archeologii i Historii Idei na Uniwersytecie Sztokholmskim. Uczęszczała do Aktorskiego Liceum oraz Studia Aktorskiego Lart w Krakowie. Zawodowo zajmuje się coachingiem, prowadząc sesje rozwoju osobistego i zawodowego. Wspiera także osoby przybywające do Szwecji, pomagając im w integracji na rynku pracy poprzez indywidualnie dostosowane strategie. Jest autorką dwóch sztuk: „Szok” oraz „Gwałt. Resurrexit”, które ma nadzieję zobaczyć na scenie. Twórczość Heleny Kupczyńskiej koncentruje się na wydobywaniu głosów zagłuszonych przez traumatyczne doświadczenia, przemoc, gwałt i mieszczańskie wychowanie. Odważnie eksperymentuje z formą, wsłuchuje się w język przymusu dopasowania i wychowania. Praca z ludźmi zmagającymi się z trudami emigracji, wypalenia zawodowego oraz kryzysów psychicznych pozwala jej być blisko palących problemów współczesnego świata.
Zobacz także:
⭐ Historie, które opowiada ciało – rozmowa z Dominiką Kulig
⭐ „Spieprzył Ziemię, ruszył w Kosmos” – rozmowa z Andrzejem Żurkiem