Stan Florek – Miasto bez przystanków

Stan (Stanisław) Florek urodził się w Wałbrzychu na Dolnym Śląsku. W młodości uczył się rysunku i malarstwa pod kierunkiem uznanej rzeźbiarki Marii Bor. Studia plastyczne ukończył w Sydney w Australii w 1995 roku. Brał udział w licznych wystawach, m.in. w uczczeniu 60 rocznicy Rewolucji kubańskiej w Parlamencie Stanu Nowej Południowej Walii, w wystawie na 100 rocznicę urodzin Hiszpańskiego poety Miguela Hernandeza, ekspozycji wspierającej Arktyczny Bank Nasion (Global Crop Diversity Trust) oraz w wystawach na rzecz stanowego serwisu Leczenia i Rehabilitacji Ofiar Tortur i Traumy.

Zainteresowanie sztuką prehistoryczną i starożytnych cywilizacji zaprowadziło go na studia archeologiczne, które ukończył we Wrocławiu w 1976. Pracował w Zakładzie Konserwacji Zabytków, w Zakładzie Archeologii Nadodrza Polskiej Akadami Nauk, i na Uniwersytecie Wrocławskim. Od 1985 pracuje w Australian Museum (Sydney) w sekcji, która opiekuje się kolekcją etnograficzną, archeologiczną oraz sztuką, głównie rdzennych społeczeństw Oceanii. W 1994 roku otrzymał stopień doktora filozofii na Uniwersytecie Sydnejskim. Pisze artykuły dla profesjonalnych i popularnych czasopism oraz publikuje i bloguje w internecie.

Jego opowiadania i obrazy rodzą się z zainteresowania i poczucia wspólnoty z innymi ludźmi, krajami i kulturami – ludzie z odległych stron, prawdziwi lub wymyśleni, pojawiają się w jego historiach i na płótnach. Również krajobrazy, miasta i dzielnice, zwykle fikcyjne, inspirowane są prawdziwymi miejscami na ziemi. Potęga natury i pór roku fascynuje go tak samo jak dramat i radość ludzkiego istnienia.

Jego ulubione tworzywa plastyczne to farby olejne, pastele i miedzioryt. W pisaniu garnie się do małych form, poezji, opowiadań i prozy faktograficznej



DO DOMU

Tyle lat minęło. Myślałem, że czas już powrócić do domu. Nie było żadnych usprawiedliwień. Ale powroty są trudne, tak samo jak rozstania, a może nawet trudniejsze. Dlaczego tyle lat, dlaczego pozwoliłem im przepłynąć niepostrzeżenie, jakby nieświadomie. Spakowałem się jednak. Cóż to za pakowanie. Miałem tylko jedną torbę podróżną. Nie była ani duża, ani wypchana. Wszystko, co zdarzyło się w tych minionych latach, zostawiło mi zaledwie garść przedmiotów, jak okruszyny zapomnianego biesiadowania. Ale i biesiadowania też tak wiele nie było. Chcę sobie przypomnieć te wszystkie gwarne godziny przy stole w gromadzie przyjaciół i powierników. Ale nie mogę sobie przypomnieć. Wszystko, co pamiętam, to samotność. Skąd te długie lata z daleka od domu i te wszystkie wysiłki?

Więc teraz już postanowione. Do domu. Tak się złożyło, że wróciłem wieczorem. Na ulicach paliły się gazowe latarnie, nawet niepotrzebnie, bo nikt już nie chodził po mieście o tej porze. Wszedłem cicho na parter i położyłem się na kanapie. W zasadzie ani parter, ani kanapa nie należały do naszego mieszkania. Były tam jakby na wszelki wypadek, prawie niechcący. A jednak teraz użyteczne, gdyż mogłem zbliżyć się tak bardzo do domu, nie przekraczając progu. Mogłem przyzwyczaić się chociaż trochę do tego trudnego powrotu. Przykryłem się paltem. Nie było mi wcale zimno i może bym zasnął, aby we śnie dalej się przyzwyczajać. Ale osaczyły mię wątpliwości, czy to dobrze abym spał tutaj, będąc zawieszonym między dwoma stanami. Te wątpliwości rosły z każdą minutą. Wyszukałem zegarek w torbie. W jakichś zagubionych promykach nocnego światła odczytałem czas. Była już prawie północ. Postanowiłem pójść do domu.

Wszedłem po schodach na piętro. Pamiętałem te schody tak dobrze, że wchodziłem po ciemku bez najmniejszego zastanowienia, bez uchybienia stopnia lub półpiętra. Otworzyłem drzwi, korytarz był w półcieniu i od razu wiedziałem, że ojciec był w łazience, że mył się i golił. Poszedłem do matki pokoju, skąd sączyło się jasne światło, ciepłe i pomarańczowe. Zniekształcone prostokąty i kwadraty tego światła pokładały się pomiędzy rewirami cienia w korytarzu pełnym szafek, płaszczy i luster, które nie odbijały światła, lecz tylko szare cienie.

Matka siedziała w łóżku. Kołdrę miała podciągniętą do piersi. Twarz zwróciła w moja stronę, bo pewnie słyszała, że przyszedłem. Patrzyła z wyrazem zainteresowania, chociaż godzina była już taka późna. Może nawet oczekiwała mojego powrotu. Oparte na ramieniu trzymała dzieciątko, malutkie, też patrzyło się na mię. Dzieciątko miało proporcje bardziej podobne dorosłym, jakby to był mały ludzik. Pan-chłopczyk zupełnie podobny do Jezusa z szopki w Nazaraniu.