Robert Migdał – Fader

Robert Migdał. Lat 33. Jedna żona, 1 dziecko i 1 napisana książka (jak na razie, bo kolejna w drodze). Urodził się w Głogowie na Dolnym Śląsku, od 14 lat mieszka i pracuje we Wrocławiu. Ukończył stosunki międzynarodowe na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego, ekspertyzę dokumentów na Wydziale Prawa i zarządzanie zasobami ludzkimi w Wyższej Szkole Bankowej. „Fader” to jego debiut literacki, choć w swoim życiu napisał tysiące artykułów i dziesiątki reportaży. Przez 8 lat pracował jako reporter „Super Expressu” z Dolnego Śląska, następnie przez dwa lata był wydawcą wydań codziennych gazety „Słowo Polskie – Gazeta Wrocławska” a od 2007 roku jest szefem działu Opinie i wydań magazynowych dziennika „Polska – Gazeta Wrocławska” we Wrocławiu.

Poza pisaniem uwielbia godzinami słuchać piosenek Izabelli Skrybant – Dziewiątkowskiej z „Tercetu Egzotycznego” i Violetty Villas oraz łazić po wrocławskim ogrodzie zoologicznym – przy wybiegu dla żyraf może stać godzinami. Poza tym chyba nie odstaje od normy. No, może z małymi wyjątkami: nienawidzi zielonego groszku za to filmy Pedro Almodovara może oglądać na okrągło. Nie cierpi jazdy samochodem, za to uwielbia rejsy statkiem po Odrze (zwłaszcza po zmroku).

Mecenat: Marek Łapiński Marszałek Województwa Dolnośląskiego
Książka dofinansowana przez Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu – Instytucję Kultury Samorządu Dolnośląskiego
Patronem medialnym książki jest Polska – Gazeta Wrocławska.
Debiutancka książka Roberta Migdała ukazała się w kwietniu 2009 roku.
Fragment :

Fader prawie od razu po przyjeździe do nowego miasta (już po paru tygodniach) ściągnął do siebie rodzinę. Zapakował prawie cały dobytek na ciężarówkę (taką od przewożenia kurczaków z fermy do fabryki pasztetów), mamę z wielkim brzuchem usadowił w szoferce (włożył jej poduszkę pod pupę, żeby było wygodniej). Pierwszych minut, zaraz po przekroczeniu granic miasta, na pewno nie zapomną do końca życia.
Mama dostała bólów porodowych. Ostrych. Takich co cztery minuty.
Czop śluzowy pokryty krwią wypadł na podłogę szoferki (bo
mama dla wygody bez majtek jechała).
Wody płodowe jej odeszły (tacie chlupało pod nogami). Rozwarcie
zrobiło się jak trzeba. Wzorcowe. Takie, o jakich się czyta
w książkach. Potężne. Duuuże.
Zacząłem się po prostu uparcie pchać na świat. Jakbym nie mógł
poczekać aż się rozpakują, nacieszą nowym mieszkaniem…
– Do szpitala. Kurwa szybciej. Do szpitala. Bo czuję już główkę
dziecka, jak mi się mizia między udami – darła się mama ściskając
ojca za nogę tak, że potem miał krwiaka jeszcze przez kolejnych kilkanaście
dni w tym miejscu. – Kurwa ruszaj się szybciej tym gruchotem!
– przeklinała jak szewc, choć nigdy wcześniej ani później nie
klęła. Taka sytuacja. Tato był tak samo zestresowany jak i ona. Cisnął
gaz do dechy tak, że o mało co nie wcisnął pedału gazu w podłogę.
Pędził jak wariat.
Lekarzom (którzy kopcili „klubowe” przed wejściem do szpitala)
oczy wyszły na wierzch, gdy zobaczyli, jak pod izbę przyjęć zajeżdża
ciężarówka wypakowana po brzegi stołami, krzesłami, z boku wisi
lampa, a z szoferki dobywa się krzyk kobiety: „Rooodzęęę!
Rzucili pety na trawnik. W try miga skombinowali szpitalne nosze
i jak na sygnale gnali na porodówkę.
To były dla mnie (i rzecz jasna dla mamy) sprawy sekundowe.
Kilka szybkich parć i już widziałem światełko w tunelu.
Waga 5,40, wzrost 64 centymetrów. Kawał chłopa. Wyskoczyłem
na świat zaraz po przekroczeniu drzwi sali porodowej. Szybki byłem.
Tacie nie dali wejść na salę porodową. Nie to co teraz. Pokazali
mu mnie (takiego różowego, z czerwonymi plamami na buzi, z przymrużonymi
oczkami) przez małe okienko w zamkniętych drzwiach
prowadzących na oddział. Parę sekund na zapamiętanie jak wyglądam.
– Syn – rzuciła pielęgniarka położna zniecierpliwionemu tacie,
który przestępował z nogi na nogę
– Zdrowy? – darł się tato przez zamknięte drzwi. Emocje go rozsadzały.
Pot zalewał mu oczy i ciekł po buraczanych policzkach razem
ze łzami.
– Jak byk. Wszystko ma na swoim miejscu. Dziesięć paluszków
u rąk, dziesięć u nóg. I dużego kutaska. Chłopak jak malowany –
uśmiechnęła się położna i zabrała mnie do mamy. Tata się popłakał.
Tak bardzo chciał mieć syna. Tak bardzo na mnie czekał. Zamiast
kupić mamie jakieś kwiaty, czekoladkę, przyniósł jej do szpitala…
żółtą bluzkę. Z krótkim rękawkiem, rozpinaną przy szyi na trzy guziczki.
Mama miała ją na szczególne okazje, nigdy jej nie przypaliła
żelazkiem, nigdy nie poplamiła barszczem.
Ma ją do dzisiaj. I choć się w nią już dawno nie mieści, to trzyma
na półce, w dębowej szafie. Ukrytą w pudełku wyłożonym miękkim
pluszem.
– Dobre wspomnienia z nią mam: o tobie, o tacie. Nie mogłabym
jej ot, tak wyrzucić – powtarza mama.

O mały włos mama umarłaby przez mnie. A raczej przez lekarzy,
którzy nie dopilnowali jej po porodzie, żeby urodziła do końca łożysko.
Z objęć śmierci uratowały ją… śliwki sąsiada.
Mama bardzo długo dochodziła do siebie. Była bardzo słaba. Czuła
się nieswojo. Temperatura. Brzuch bolał ją masakrycznie.
– Tak to jest po urodzeniu dziecka. Urodziłaś. I brzuch cię będzie
bolał. I cipka. Przecież przez twoją malutką wielkości śliwki matka
natura przecisnęła potężnego arbuza. Musi boleć… – mówiły jej koleżanki
i szły do domów gotować grochówkę.
Przyczyna była jednak inna. Mama dostawała z godziny na godzinę
zakażenia. Łożysko gniło w jej brzuchu. Jeszcze dzień lub dwa i śpiewała
by razem z Aniołami w chórze u świętego Piotra.
Jednak wcześniej zjawił się inny anioł. Sąsiad. Pan Tadeusz spod
„osiemnastki”. Stary kawaler. Wiek emerytalny osiągnął już tak dawno,
że nie pamiętał kiedy, może nie chciał, a może to już Alzheimer go
ukradkiem atakował. No i zapalony działkowiec.
– Witam sąsiadko – rzucił od progu. – Słyszałem, że się syn urodził,
to śliwek sąsiadce przyniosłem na kompot – uśmiechnął się od
ucha do ucha pokazując swoje dwa złote zęby.
Wręczył mamie dwudziestolitrowe wiadro soczystych śliwek
„srujek” – jak je nazywaliśmy. Takie małe, żółte. Nierobaczywe. Bo
u pana Tadeusza robaków na działce nie było.
– Choć nic a nic nie pryskam chemikaliami – bił się w piersi.
No i mama chcąc nie chcąc, choć padała z nóg, musiała zrobić
kompoty, dżemy i soki. Żeby się śliwki nie zmarnowały.
– Szkoda by było, a i panu Tadziowi bym przykrość zrobiła, jakby
jego srujki w koszu wylądowały. Przecież nazrywał. Dał z dobrego serca
– tłumaczyła sobie i gotowała. Najpierw zmęczyła się myjąc każdą
śliweczkę z osobna. Najbardziej jednak dało jej w kość bieganie z mieszkania
do piwnicy i z powrotem, tak z pięć kursów, po słoiki na kompot.
Tak się rozruszała tymi przygotowaniami, że gdy robiła ostatni
kurs objuczona słoikami typu „twist” usiadła na schodach na pierwszym
piętrze.
Zrobiło się jej słabo. Mroczki pojawiły się jej przed oczami. Po
chwili gwiazdeczki, aż zobaczyła całą konstelację. I tę widoczną
z półkuli północnej, jak i południowej.
Nagle, spomiędzy jej ud, zaczęła płynąć mocnym strumieniem krew.
– Krwotok – zdążyła tylko pomyśleć i zemdlała.
Krew lała się z niej szybko i miarowo.
Mamę znalazła sąsiadka z II piętra, panna Petronela. Wracała akurat
ze swoim pudelkiem „Miu miu” ze spaceru. Wszczęła alarm swoim
piskiem tak głośnym, że kto żyw wyleciał z domu na klatkę schodową
(swoje super wysokie „C” zawdzięczała 37-letniemu śpiewaniu w chórze
kościelnym jako solistka w parafii pod wezwaniem św. Mikołaja)
Karetka zabrała mamę na oddział reanimacyjny.
Mama nie słyszała wycia syren. Krzyków lekarza nawołującego
pielęgniarki. Świateł migających nad jej głową, gdy na podkutym kołami
łóżu pędzono z nią na salę operacyjną.
Zabieg trwał kilka godzin. Usunięto jej łożysko, zatamowano
krwotok, kilka razy przetaczano krew.
Do tego, po dwóch dniach, bo nadal było z nią kiepsko, wycięto jej
wszystkie kobiece narządy wewnętrzne (macica, jajowody i życiodajne
jajniki wylądowały w kuble, a potem w piecu, w szpitalnej spalarni).
Byłem więc jej ostatnim dzieckiem w życiu, jakie mogła urodzić.
Po tygodniu wyszła ze szpitala. Dochodziła jeszcze do siebie przez
miesiąc. Fizycznie. Psychicznie przez kolejne pół roku.
Tato nigdy nie dał jej odczuć (po powrocie do domu), że jest dla
niego mniej kobieca (a nawet niekobieca) przez tę operację. Inna.
Całował ją czule. Tulił. Stanął na wysokości zadania. Był cudowny.
Jak prawdziwy facet, który dba o swoją kobietę.
– Nawet jakby ci cycki obcięli to by to nic nie zmieniło. Kocham
cię. Po prostu cię kocham – szeptał do niej, a łzy płynęły jej takim
strumieniem, że dławiła się łykając je.
Przez ten wypadek mama straciła pokarm w piersiach. Tak więc
od małego byłem karmiony mlekiem w proszku z butelki (trzy miarki
na 90 mililitrów schłodzonej wody co 2-3 godziny w ciągu dnia i co
4 w ciągu nocy), zamiast ssać błogo i beztrosko mlekodajne cycuszki
(badania różnych mądrych tego świata dowodzą, że inteligentniejsze
są dzieci karmione piersią. A ja mówię, że to gówno prawda.)
Sąsiad Tadeusz stał się ulubionym sąsiadem moich rodziców. Często
gościł w naszym domu na porannej herbacie z mlekiem (rzygać mi
się zawsze chciało na sam zapach „bawarki”)
Zapraszana była też panna Petronela z „Miu miu”.
Oboje wybawcy mojej mamy zbliżyli się z czasem do siebie (i to
dosłownie).
Panna Petronela chodziła na działkę do pana Tadeusza (oglądać
jego pnące róże wcale nie w różowym kolorze), on do niej na balkon
podziwiać pelargonie (ich zapach dusił wszystkich w całej okolicy).
Razem zaczęli jeździć do sanatorium (Duszniki-Zdrój leżały u ich
stóp). Chodzili na długie spacery, nikt nie wie do dzisiaj, czemu na
miejski stadion. Oboje przecież nie pasjonowali się piłką nożną. Może
ze względu na zieloną murawę?…
Gdy miałem 2 latka pobrali się. Ślub wcale nie był skromny. Prawdziwe
emeryt-party. Setki balonów. Latające kolorowe serpentyny.
Konfetti (którego kilogramy wycięła własnoręcznie – dziurkaczem
– moja mama ze stosu kolorowych gazet). W głośnikach królowali
Santor i Fogg. Wino się lało strumieniami (nikt się nie porzygał, choć
wielu się spiło). Tort był trzypiętrowy, makowe pierwsze piętro, drugie
czekoladowe, a trzecie pełne wiśni w alkoholu.
Hitem na stole (oprócz bigosu z dużą ilością suszonej śliwki i sałatki
jarzynowej – bez cebuli i pora) były brzoskwinie faszerowane
mięsem mielonym z kurczaka z dodatkiem orzechów.