Przed nami asfaltówką dumnie jechała bryczka przystrojona tiulem i ciętymi, żółtymi kwiatami. Jechała nią pani w gimnastiorce i wykwintnie ubrany pan, który przez oczko nad zapięciem białej czapki z daszkiem przerzucił na śnieżnobiałe plecy koszulki z czerwonym kołnierzykiem, długi, czarny warkocz. Konie też były czarne, z czerwonymi kitami na głowach i białymi pasami materiału zawiązanymi na pyskach. Gimnastiorka za to była chabrowa i nie pasowała do niczego.
Przejechaliśmy kawałek wzdłuż rzeki, a potem przez miasteczko, gdzie w centralnym punkcie ronda wznosił się pomnik robotyki. Stał tam mianowicie obiekt pośredni pomiędzy kanciastym dystrybutorem paliwa z lat osiemdziesiątych a NRD-owskim samobieżnym robocikiem, zabawką, która była marzeniem dzieciństwa, moim i chyba każdego dziecka w obozie krajów socjalistycznych.
Rumuński R2-D2 miał biało-niebieskie nóżki w kształcie Lego, korpus z namalowanymi światełkami, guziczki w kształcie pokręteł pralki „Polar” i sześcienną głowę podobną do telewizora kineskopowego z czarną szybą. Rączki i obudowa były białe. Pokrętła zamiast uszu, granatowe, a antenki na głowie, z metalu. Objechaliśmy go trzykrotnie, a potem GPS, aby uniemożliwić nam dalsze fanaberie, zamiast drogą lądową podstępnie poprowadził nas do Bułgarii przez Swistov.
Sama ustawiłam najkrótszą drogę do trackich grobowców i doliny damasceńskich róż w Bułgarii, ale promu się nie spodziewaliśmy, a można było, gdyby człowiek się dłużej zastanowił. Bo skoro na mapie nie było mostu?
Wymyśliłam ten przejazd do Kazanłak z uwagi na olejek różany. Popełniłam w mieście Kaszan w Iranie okrutny błąd, odkładając na później zakupy olejku z róż. W konsekwencji nie przywiozłam olejku z róży damasceńskiej, którego gram jest wart tyle, co gram złota.
O nie, nie tym razem!
Miałam nadzieję zobaczyć też uprawy róż. Płatki róż zbierane są w maju o poranku, między czwartą a piątą rano, bo wtedy mają najbardziej intensywny zapach. Wprawdzie było już lato, ale zakładałam, że nawet po zbiorach, pola będą roztaczały magiczne aromaty. No ale na drodze stanął nam Dunaj.
GPS poprowadził nas boczną, zapyziałą drogą, na środku której stał z otwartymi drzwiami czarny Mercedes myty od wewnątrz przez dwóch młodych ludzi. Moim jedynym skojarzeniem było, że właśnie kogoś zamordowali, a teraz usuwają ślady. Młodzieńcy pozostali niewzruszeni, kiedy przejechaliśmy między nimi a butelką z płynem do mycia.
A na końcu drogi: niespodzianka! Zza zakrętu wyłoniła się rzeka, podejrzana budka i statek. Rzeka okazała się Dunajem, budka, po bliższych oględzinach, punktem granicznym, a statek – promem. Żeby na niego wjechać, trzeba było mieć winietę. A my nie mieliśmy.
Po dyskusji ”jechać – nie jechać” spróbowałam uaktywnić moje, celowo założone na tę wyprawę, konto walutowe i kupić winietę on-line. Taaa. Dziękuję ci mój macierzysty banku. Zapamiętam to sobie!
W konsekwencji musieliśmy zawrócić, ponownie przejechać obok czyściochów z Mercedesa i dotrzeć do najbliższej wioski. Tam zatrzymaliśmy się koło obecnej w (chyba) wszystkich kulturach świata ławki trzech piwoszy. Alkohol znosi wszelkie granice, więc natychmiast doszło do pełnego porozumienia między nami a lokalnym Jakubem Wędrowczem
– Aaaa, banzin – powiedział Jakub i wymachał nam życzliwie kierunek.
Jakub wytłumaczył wszystko jak trzeba, więc dojechaliśmy bez problemów. Stacja była, banzin mieli, naklejek na samochód z oznaczeniem Rumunii wprawdzie nie mieli, ale mieli aparat do zakupu winiet. Pan nawet mnie nie pytał, czy umiem toto obsłużyć, tylko zrobił wszystko za mnie. Zapłaciłam kartą walutową, ale, nie wiedzieć czemu, z konta złotówkowego i poszło… Pojechaliśmy z powrotem na prom.
I wtedy okazało się, że szlaban na granicy jest opuszczony, a ostatni prom odpłynął chwilę temu. Następny miał być nazajutrz. O ósmej rano.
Jak tak, to tak. My, kierowcy dwóch spóźnionych tirów i pan strażnik udaliśmy się do swoich samochodów. Pan strażnik pojechał do domu, panowie od tirów zajęli się swoimi sprawami (mam nadzieję, że byli nimi bardzo zajęci, bo przebierałam się w piżamę w krzakach), a potem wszyscy poszliśmy spać. Oni w naczepach po jednej stronie nieużywanych torów kolejowych, a my, na polnej drodze, po drugiej stronie.
Znowu towarzyszyła mi bezsenność. Pies chrapał na mojej poduszce, zresztą Książę też troszkę chrapał, ale on przynajmniej we własną pościel. Otworzyłam boczne drzwi Zombiebusa i popatrzyłam na gwiazdy.
Jak były blisko! A tuż nad moją głową toczył się Wielki ZombieWóz.
Siedziałam tak przy zarośniętych torach kolejowych wśród krzaków, na piaszczystej drodze koło granicy rumuńskiej do białego rana i czułam się absolutnie wolna. Nad głową migotały mi gwiazdy, w oddali lśniły słabym światłem latarnie punktu granicznego.
Przypomniało mi się, że byłam przed laty w tym samym miejscu.
Jechałam autobusem z Warszawy do Istambułu. Autobus był turecki, a pasażerowie polscy. Panowie wyciągnęli plastikowy baniak z wódką i dozownikiem w kształcie pompki i uchlali się na sztywno, żeby przetrwać trzydzieści sześć godzin nieprzerwanej jazdy.
Kiedy wracałam po dwóch miesiącach tą samą drogą, procedura była podobna. Tyle że dodatkowo jeden z zalanych panów zatrzymał cały ruch promowy, bo na przejściu granicznym spił się tak, że odmówił pogranicznikowi okazania paszportu.
Przypomniało mi się też (z niejakim wzruszeniem), jak na środku Dunaju, który stanowił linię graniczną między Rumunią a Bułgarią, panowie rzucali butelki po piwie do rzeki. Pewnie nadal tam sobie leżą zagrzebane w mule. Polski znak na mapie świata… Jak mogłam nie rozpoznać tego miejsca?
Następnego dnia, punkt o ósmej, podjechaliśmy do przejścia na prom i razem z dwoma innymi autami wjechaliśmy po dwóch sztywnych, metalowych listwach, na terytorium Bułgarii. Prom ruszył. Nad naszymi głowami bułgarska flaga, umocowana metalową linką na maszcie z cienkiej rury, robiła co chwila nerwowe „ping” słyszalne nawet przez zamknięte drzwi auta.
Bałam się przy wjeździe na prom po niechlujnym i nierówno przyczepionym blaszanym trapie. Bałam się na promie, kiedy staliśmy na samym dziobie, na wprost pomarańczowego koła ratunkowego, tuż przed żółtą barierką z trzech symbolicznych rurek. I bałam się przy zjeździe po, wyniesionych na kilkadziesiąt centymetrów nad podłoże, metalowych torach wyglądających jak odwrócone czołgowe gąsienice.
– Ile zaoszczędziliśmy czasu! I paliwa! Dobrze wyszło! – cieszył się nieznający lęku Książę – Uwielbiam promy! Lubię pływać!
Stanęliśmy na bułgarskim brzegu.
Po prawej – pomarańczowe dźwigi, w głębi, pod ramą z metalu – betonowe umocnienia, tiry i budki pograniczników – tandetnie wyglądające, małe kontenerki budzące skojarzenia ze „szczękami” z targowiska. Za nimi, w oddali kolejne budki, przed nami po lewej klasyczne „szczęki”. Wszystko pomalowane na przybrudzoną biel.
Co teraz? Odpowiedź przyszła ze trony stojącej obok gentlemanów, którzy machali do nas tak długo, aż zrozumiałam, że teraz trzeba kupić winietę.
Zostałam oddelegowana do tego zadania. Koło białego kontenera stało dwóch panów, typowi Colonov i Nobbov, obecni w każdym miejscu świata dwaj neutralni obserwatorzy wydarzeń. Tym razem bez arbuzów. Panowie ochoczo odpowiadali na zadawane pytania.
– Gdzie kupić winietę?
– Tam, tam!
Podeszli nawet litościwie za mną i wcisnęli opisane po bułgarsku guziczki i wypełnili za mnie wymaganą ankietę. I byłabym sobie poszła ku świetlanej przyszłości, czyli ku punktowi granicznemu, gdyby mnie nie zawrócono. Ku mojemu zdumieniu przeprawa okazał się bowiem płatna. Jedyne trzydzieści euro.
Na posterunku granicznym pan pogranicznik ucieszył się na widok psa, zapytał, co zamierzamy zwiedzić, a potem ucieszył się ponownie na zapewnienie, że wszystko. I pajechali!
No pajechali, ale drogą płatną. Niepłatnych na tym odcinku w ogóle nie było.
Przez całą podróż trzymaliśmy się bocznych dróg, które pozwalały przyglądać się rzeczywistości, obserwować życie wsi, upajać się widokiem słoneczników, odkrywać nieoczekiwane, mniej popularne, zabytki i jeszcze niezadeptane piękno. Tak było i teraz, zupełnie inne, niż przed granicą, okazało się już pierwsze miasteczka na trasie. Domki z klinkieru i kamienia, białe fasady, bujne drzewa, zielone pnącza, wszechobecne winogrona. No i koty.
– Aaa – powiedział Książę, przygryzając sobie język na kolejnej dziurze – to dlatego wszystkie drogi są płatne – Muszą nazbierać na remont…
No muszą. Asfalt na drodze bocznej, ale nadal płatnej był w wielkie dziury. Nie było równej linii poboczy, tylko chaotyczne smugi wylewki wężykiem wijące się po obu stronach głównego pasa. W takich warunkach jechaliśmy ze sto kilometrów. Po drodze, owszem, były asfaltowe zatoczki. Ale nie dało się na nich zatrzymać. Brud i fruwające śmieci odstraszyłyby najdzielniejszych. Patrząc przez okno Zombiebusa, zastanawiałam się, czy tak wyglądają słynne fruwające śmieci w Indiach.
Nie myślcie, że nie było śmietników. Ależ były! Ogromne. I pełne. Śmieci przesypywały się z kontenerów, wypełzały z zatoczek i zaścielały przydrożne lasy. W konsekwencji mieliśmy problem z zatrzymaniem się na postój, mimo że pies potrzebował przerwy. Ot, kłopot. A to Rumunia miała być ta zła.
Z noclegiem w Kazanłak też był problem. Objechaliśmy kilkakrotnie przedmieścia, żeby znaleźć jakiekolwiek miejsce, które nie było wysypiskiem śmieci, a jednocześnie było choćby odrobinę intymne i pozwalało na wypuszczenia psa.
Trafialiśmy w tych poszukiwaniach na najdziwniejsze miejscówki: pod most (śmieci), pod samotny wieżowiec (śmieci), na plac przed tablicą miejską (śmieci) i do kwartału walących się domków w niskiej zabudowie.
Na środku skrzyżowania, między zaniedbanymi domkami, stał wóz drabiniasty wypełniony świeżym sianem. Jadły z niego dwa konie – biały i brązowy. Dookoła biegały po dickensowsku umorusane dzieciaki. A nad całym otoczeniem, wzdłuż uliczek górowały hałdy śmieci. Było tam wszystko, nawet kawałki samochodów i starych mebli.
Nieżyczliwi tubylcy, ubraniem ani kolorem skóry w ogóle nieprzypominający Bułgarów, ruszyli w naszym kierunku. Wycofaliśmy się na wstecznym prosto na most wiszący nad ulicą. Pod nami rozciągał się zachwaszczony plac z wydeptanymi ścieżkami, a na nim królował wieżowiec. Okna były otwarte, a przed nimi suszyły się na zaczepionych na zewnątrz sznurkach prania. Pod wieżowcem straszyło wysokie wzniesienie z odpadków, śmieci i plastików ciągnące się wzdłuż ściany. W jednym z okien pojawiła się kobieta z wiaderkiem. Mach. Śmieci opadły na hałdę pod blokiem.
Nieopodal, na wyjętych samochodowych siedzeniach rozłożyły się na trawie odpoczywające rodziny. Kluby dyskusyjne jadły, wypasały dzieci, a być może nawet piły, ale z tej odległości obecność alkoholu była nie do odgadnięcia. Uciekliśmy.
W końcu spędziliśmy noc na małej polanie między miejskim stadionem a cmentarzem. Mam nadzieję, że zmarli wybaczą mi bieganie w piżamie. Miejscówka była idealna. Tuż obok nas było ujęcie wody i śmietnik.
W Bułgarii, podobnie jak Turcji, Rumunii czy na Węgrzech, czyli wszędzie tam, gdzie Imperium Osmańskie odcisnęło swoje piętno, sporo było miejsc, gdzie można napić się lub zaczerpnąć wody. Bułgarię wyróżniało to, że były to miejsca bez żadnego waloru architektonicznego, często okrutnie zaniedbane, z popękanymi kamieniami, niedziałającymi kranami, zarośnięte lub pokryte brudem.
Trudno. Liczyło się, że są. Nawet jeśli woda płynęła przez gumową rurkę z kranu za dwadzieścia pięć złotych umieszczonego w betonowej ścianie.
Maurycy Dudek
Kup 👉 Arbuza na gorąco