Patrycja Prochot-Sojka – BAJ-O-DUŻENIE

Patrycja Prochot – Sojka ur. 1977. Absolwentka Filologii Polskiej i Studium Literacko – Artystycznego. Wyróżniona na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu. Autorka reportaży z podróży. Dokumentowała losy Polaków na Syberii, w Turcji, Gruzji i na Ukrainie. Współautorka cyklu wystaw fotograficznych o rodakach mieszkających w Rosji i Stanach Zjednoczonych. Zbierając materiały do swej pracy literackiej, chętnie sięga do
dawnych baśni i legend, zebranych podczas „podróży do ludzi”. Kolekcjonerka wspomnień i bywalczyni miejsc magicznych


O GABRIELE I ŚWIECIE Z PORCELANY

Gabriele wróciła do Głuchołaz pięć lat po wojnie. Tam, dokąd wyjechała, miała duży dom z ogrodem, rodzinę, nowe wspomnienia i koszmary,
które wychodziły z niej każdej nocy. Żeby nie uciekać, musiała wrócić i stawić czoła przeszłości. Po tym jak pewnego majowego popołudnia
na drodze z Konradsthal do Ziegenhals umarło Niebo, ciało Gabriele stało się kruche jak porcelana. Pękało przy nieco mocniejszym dotknięciu
i zrastało się miesiącami. Kiedy znaleziono ją nagą i okaleczoną, jej rodzice uznali to za karę i dobrodziejstwo Boga. Nie złorzeczyli, nie przeklinali.
Tamtego majowego dnia uwierzyli, że Niebo znowu istnieje. Bóg pochyla się nad ich narodem i okazuje jakieś zainteresowanie.

Po przyjeździe do Głuchołaz Gabriele otworzyła skład z porcelaną. Tylko wśród kruchych i delikatnych przedmiotów czuła się bezpiecznie.
Ludzie, którzy wchodzili do sklepu, zniżali głos do szeptu. Słowa nawet za głośno wypowiadane mogły zaboleć. Doktor Dietmar Vogel ze szpitala
w Berlinie rozkładał bezradnie ręce.

– Nie mam dla ciebie recepty. Musisz oswoić miejsce, w którym będziesz żyła i przyzwyczaić do siebie ludzi, na których będziesz zdana.
Ale Gabriele wolała wrócić do miejsca, które znała najlepiej, które doświadczyło ją złem i które już bardziej nie mogłoby jej skrzywdzić.
To było prawdziwe dobrodziejstwo, ktoś taki jak Andrzej. Poznała go po powrocie do Głuchołaz. Zaraz po wojnie osiedlił się w mieście.
Przyjechał z okolic Tarnopola. Pracował w piekarni Jana, chociaż Jana już od dawna w Głuchołazach nie było. Został po nim czerwony budynek
z cegły i tuż przy wejściu figurka św. Klemensa, patrona piekarzy. W środku budynku, wbrew wojnie, zachowały się piece piekarnicze,
stare wagi, dzielarka ręczna do chleba, kajzerówka i maszyny do trzepania jutowych worków na mąkę. Kiedy Andrzej wszedł po raz pierwszy do
piekarni, pachniało w niej jeszcze chlebem. Na ścianach wisiały dyplomy piekarskie i czeladnicze. Na stole w małym kantorku na tyłach budynku
leżały dokumenty. W równym szeregu poukładane były rachunki i liczne kwity za sól piekarniczą, za mąkę z młyna, za jego dostawę i wiele innych,
których spłatę wstrzymała wojna.

Wujek Gabriele kilka lat po wojnie dostał od Jana kartkę. Piekarz mieszkał gdzieś w okolicach Dusznik. Nigdy nie wrócił do Niemiec.
Wypiekał chleb, założył rodzinę. Raz, a może dwa razy przyjechał do Głuchołaz. Miał nadzieję, że spotka kogoś znajomego, ale w dawnym
Ziegenhals zostało tylko kilka rodzin. Jan zaczął żyć na nowo i to nowe życie nie potrzebowało dawnych zmarszczek.

Gabriele pamiętała o cudzie piekarza. I kiedy po latach ponownie zajrzała w okno piekarni, zobaczyła tam Andrzeja. Nie mogła oderwać
wzroku od jego wielkich i silnych dłoni. Skoro ocierał się o cud – pomyślała – mogłaby w niego uwierzyć. Piekarz pokochał Gabriele od chwili,
gdy po raz pierwszy ją zobaczył. Wbrew temu, co gadali ludzi, że więcej jest w niej smutku niż życia, bardzo szybko poprosił ją o rękę. Kiedy już
zgodziła się zostać jego żoną, postanowił odwiedzić swojego przyjaciela, od którego bardzo wiele zależało.