Dzięki ciszy mogę czasem opuścić gardę – rozmowa z Anną Paszkiewicz

Kornel Maliszewski: Jaka była Twoja pierwsza ważna książka w życiu, jako dla czytelniczki? Taka, po której poczułaś, że literatura ma moc?

Anna Paszkiewicz: Czytać nauczyłam się dość wcześnie, a po książki zawsze sięgałam chętnie. Już jako mała dziewczynka uwielbiałam buszować po bibliotekach. Dlatego pierwszymi najważniejszymi książkami zawsze będą dla mnie książki z serii o Muminkach. Zanurzona w innym świecie, wykreowanym w wyobraźni Tove Jansson, czułam się tak, jakbym podróżowała do innych wymiarów, gdzie zamiast ludzi i dość szarej wtedy rzeczywistości lat osiemdziesiątych można było spotkać wiele niezwykłych postaci. Uciekałam potem w te małe literackie wszechświaty za każdym razem, gdy chciałam na chwilę oderwać się od codzienności. Wrażliwa dziewczynka we mnie bardzo tego potrzebowała – takiej odskoczni i miejsca, które przyjmie ją z otwartymi ramionami. Tymi ramionami były dla mnie strony książek.

A pierwsze próbki literackie? Były to wiersze czy opowiadania?

I jedno, i drugie. Pisać zaczęłam na początku podstawówki. Lubiłam siadać na balkonie z zeszytem i obserwować bawiące się dzieci i otoczenie. Zabawy podwórkowe wspominam niezbyt dobrze. Piegowaty rudzielec, który ciągle chodził z głową w chmurach, zagapiał się, bo jego uwagę przykuwał np. wyjątkowy kształt liści czy biedronka, który często spieszył się do biblioteki z książkami pod pachą, nie cieszył się zbyt wielką popularnością. Obserwowałam więc i pisałam: pamiętniki, opowiadania, wiersze. Dzieci nigdy nie dowiedziały się, że były bohaterami moich historii. Te dokuczające mi w szczególnie uciążliwy sposób padały w nich ofiarami smoków albo potworów. Innym przypadła w udziale rola moich towarzyszy w pełnych przygód wyprawach. Toczyłam z nimi w swojej głowie niekończące się rozmowy na różne tematy. Niektóre z nich znalazły się potem w moich zeszytach.

Gdy byłam w piątej klasie, uwielbiana przeze mnie polonistka Grażyna Kędzierska zaprosiła mnie do współpracy przy tworzeniu szkolnej gazetki. Tam po raz pierwszy pokazałam swoje wiersze, wtedy jeszcze bardzo nieporadne i dziecięce. Ale dla mnie ważne.

Napisałaś ponad 60 książek dla dzieci. Jest to liczba, która robi potężne wrażenie, choć też w naturalny sposób przykleja Ci łatkę “pisarki dla dzieci”. Nieoczekiwanie jednak we wrześniu tego roku pojawiła się Twoja “Lepidoptera”, czyli zbiór wierszy dla zdecydowanie starszego czytelnika. Uznałaś w pewnej chwili, że nie jesteś w stanie w pełni wyrazić siebie w utworach dla najmłodszych?

Dziękuję. Nie chcę straszyć, ale powstają nowe (śmiech). Łatka mi nie przeszkadza, lubię pisać dla dzieci. To coś wspaniałego widzieć rodziców czytających dzieciom twoje książki. Historie, które zrodziły się w twojej głowie. Pisanie dla dzieci otworzyło przede mną możliwość pracy z nimi podczas spotkań autorskich i warsztatów. Nie ma większej nagrody za taką pracę niż uśmiech i radość dziecka.

Do wydania tomiku dojrzewałam długo. Wiersze pisywałam już wcześniej. Niektóre wciąż trzymam w szufladzie. Do ludzi wyszłam z nimi podczas pandemii, biorąc udział w projektach i akcjach poetyckich Grupy Literycznej „Na Krechę”, do której należę do dziś. Potem zaczęłam wysyłać swoje teksty do niektórych czasopism literackich. Tomik w naturalny sposób stał się kolejnym krokiem procesu odsłaniania siebie.

Zabierając się za lekturę Twojego “dorosłego debiutu”, musiałem sprawdzić, co oznacza jego tytuł. Pewnie poza entomologami większość czytelników najpierw udaje się na podobny “wyszukiwarkowy” rekonesans. Chciałaś wzmóc zainteresowanie odbiorców, wybierając ten zagadkowy tytuł, zamiast zdecydować się na jakieś słówko zrozumiałe samo przez się?

Nie. Kiedy zaczęłam moją przygodę z poezją, a raczej z jej publikowaniem w rozmaitych antologiach czy na portalu „Poezja na każdy dzień”, obrałam za jej symbol motyla. Tak często oznaczam moje poetyckie posty. „Lepidoptera” to opowieść o uwalnianiu się z korzeni, z traum, z bagażu rozmaitych obciążeń wyniesionych z czasów dziecięcych. To zapis mojej przemiany, widocznej być może jedynie dla mnie i osób, które mnie dobrze znają i znają moje historie. Tytuł był konsekwencją obranej drogi poetyckiej. Motyl to symbol, nie tylko przemiany, ale także ulotności życia i chwili. Ale też symbol wolności, bo motyle latają, dokąd zechcą. Jak ja.

Lepidoptera” to intensywna relacja z wyzwolenia, podzielona na cykle rozwojowe Twojej motylej bohaterki lirycznej. Ile jest w Twoim pisaniu realnego autoterapeutycznego mięsa, a ile poetyckiej nadbudowy?

Miejscami jest to żywa, krwawiąca, ropiejąca tkanka. Oczywiście krwawiąca w momencie pisania. Wiersze, zwłaszcza te z pierwszej i drugiej części, pisałam „na silnych emocjach”, a każda autoterapia, poetycka również, rodzi emocje. Wymaga od nas rozdrapania dawnych i nowych blizn, wyczyszczenia ran, przyjrzenia się im od wewnątrz, a potem zszycia, w tym wypadku za pomocą słów. Wracałam we wspomnieniach do różnych zdarzeń w moim życiu, czasem bardzo bolesnych i pozwalałam słowom płynąć.

Obserwowałam też cały czas uważnie rzeczywistość dookoła. Rzeczywistość, z którą nie potrafiłam się pogodzić, bo świat podczas pandemii skręcił w niedobrym, moim zdaniem, kierunku. Wiersze są więc jak fotografia moich emocji z danej chwili. Czasem sama byłam zaskoczona efektem końcowym, bo pisałam jakby w transie, jak gdyby schowane we mnie słowa w końcu znalazły drogę, by wydostać się na zewnątrz.

Zaczynasz swój zbiór świetnym cytatem z Novalisa. “Poezja leczy rany, jakie zadaje rozum”. Racjonalizowanie i intelektualizowanie świata to ślepe uliczki?

Czasem tak. Czasem analizujemy za bardzo, wpadamy w pętle ciągłych rozważań, nieustannego poszukiwania przyczyn pewnych zdarzeń. I wtedy możemy skupić się na tym tak bardzo, że gubimy gdzieś radość z tu i teraz. W takich chwilach poezja stanowi swego rodzaju tratwę ratunkową, brzytwę dla tonącego w swojej własnej głowie i rozważaniach. Każe nam zatrzymać się w biegu myśli, by wejść w skórę podmiotu lirycznego. Potrzeba jej tworzenia to bodziec do uwolnienia drzemiących w nas emocji. Obcując z poezją, czy to jako czytelnik, czy jej twórca, zamiast za dużo myśleć, pozwalamy sobie mocniej poczuć. Dlatego nie zawsze sprawdza się makysma „myślę, więc jestem”. Często lepsze jest „czuję, bo jestem”.

Odzyskać siebie, wyzwolić się z kategorii myślowych i słów, które należą do ciemiężycieli – takie myśli krążą w “Lepidopterze”. Z jednej strony pojawiają się więc próby stworzenia własnego języka – “odmówiłam różaniec myśli” “oskorupiam się”, “na palcach nocy”, “na gwoździu przy futrynie serca”, “ślady butów trzeba zmywać wierszem”, “wypuszczam słowa na żer”. Z drugiej strony, mam wrażenie, bardziej interesowałaby Cię zmysłowa, niewerbalna poezja, czego potwierdzeniem niech będzie wers “nie powtarzaj formułek i pustych myśli/tam gdzie z jawy rodzą się sny/tylko oczy powiedzą prawdę”. Marzysz o “poezji bez słów”, czystym transferze odczuć?

A czy poezja nie jest w pewien sposób transferem uczuć? Ja tak właśnie piszę. Gdy się wzruszam. Gdy coś boli. Gdy coś rodzi we mnie poczucie szczęścia. I słowa płyną wtedy same. Być może stąd własny język, bo płyną ze mnie, z mojego środka.

Poza chęcią wyzwolenia się z karuzeli przemocy, którą popychają męskie figury, czyli Bóg i ojciec, wyczuwa się w “Lepidopterze” potrzebę ucieczki od “wyobrażeniowej bylejakości”. Jeśli już żyć to tylko intensywnie, tylko inaczej niż wszyscy?

Nie. Żyć po swojemu, zgodnie z tym, co nakazuje nam serce. I myśleć samodzielnie. Nawet jeśli często pod prąd. Nawet jeśli niekiedy skazuje nas to na pewien społeczny ostracyzm. Mnie w młodości skazywało często. Długo żyłam z poczuciem, że nie pasuję do ludzi wokół mnie, takich jak moja klasa, ludzie na studiach, czy potem rozmaite grupy, których częścią się stawałam. Zawsze prędzej czy później okazywało się, że nie przystaję w jakiś sposób. Inaczej myślę, inaczej postrzegam pewne rzeczy. Na ile to wykluczenie wynikało z mojego sposobu bycia, a na ile z poprzemocowych traum i lęków, trudno dziś ocenić.

Ale to prawda, czasem uciekałam w intensywność, próbowałam jeść życie garściami, intensywnie doświadczać. Chciałam żyć jak inni, mimo pewnych ograniczeń związanych z moją nadwrażliwością. Ale one i tak prędzej czy później dochodziły do głosu. I po takim intensywnym czasie potrzebowałam regeneracji, ucieczki w bezpieczną i cichą strefę. Wtedy wycofywałam się z życia. Zamykałam w swoim wewnętrznym świecie. I… pisałam.

Bohaterka Twoich wierszy jest niczym meduza z któregoś opowiadania Sartre’a. Wszystko jej widać przez przezroczystą powłokę, a poszatkowane serce leży na dłoni. Takie pisanie wymagało od Ciebie odwagi?

Nie tyle pisanie, co pokazanie tego innym. Kiedy odsłaniasz, jak mówisz, serce, ale i duszę, stajesz się nagi. Nagość łatwo wyśmiać, łatwo w nią uderzyć. Żyjemy w świecie masek, kreacji, wizerunków. Szczerość, a tego typu poezja jest szczera, wymaga rozebrania się z nich jak z kolejnych warstw skóry. Wraz z nimi ściągasz też w pewien sposób na chwilę swoje pancerze ochronne. A to w dzisiejszym świecie, gdzie tak łatwo o hejt, wiąże się ze sporym ryzykiem.

Lubisz nagrywać swoje wiersze. Poezja potrzebuje głosowego wzmocnienia i staje się “ciałem” tylko wtedy, gdy wyrwie się razem z szeptem z białej kartki?

Poezja ubrana w twój głos i twoją własną interpretację jest inna. Do uczuć ukrytych w tekście dochodzi dodatkowy ładunek emocjonalny. Głos sam w sobie ma wielką moc. Możesz napisać średniej jakości wiersz, ale czytając go na głos, odsłaniasz tę dodatkową warstwę, której nie widać na pierwszy rzut oka. Z drugiej strony w pewien sposób narzucasz swoją interpretację. Dlatego prócz nagrań publikuję też po prostu moje teksty. Tak by każdy mógł je odebrać na swój własny sposób.

Często wspominasz, że jesteś osobą nadwrażliwą sensorycznie. Mogłabyś opowiedzieć, w jaki sposób odbija się to na Twoim doświadczaniu świata? Jak to jest – być Tobą?

Czasem trudno. Przez lata nauczyłam się stawiać pewnego rodzaju wewnętrzną barierę chroniącą mnie przed naporem zbyt dużej ilości bodźców. Maskowałam się, jak zresztą wiele kobiet z nadwrażliwością. Ale używanie tej bariery jest jak chodzenie z cały czas uniesioną gardą. Męczy. Dlatego często chowam się w ciszy. Otulam nią. Uciekam w przestrzeń, gdzie jedynymi dźwiękami jest natura. Podobnie z dotykiem – bywa, że każdy, nawet ten delikatny jest dla mnie zbyt intensywny. To rodzi poczucie dyskomfortu, wewnętrznego napięcia. I wtedy oskorupiam się w jakiś sposób, odsuwam. Pozwalam swoim zmysłom odpocząć. Na szczęście to zawsze mija. Jako dziecko nie potrafiłam sobie z tym poradzić, więc płakałam, krzyczałam albo mocno zamykałam w sobie. Jako osoba dorosła wypracowałam metody radzenia sobie nawet z dużą ilością bodźców. Ale nadal potrzebuję moich chwil samotności, ciszy, spokoju, regeneracji, medytacji. Dzięki nim mogę czasem na chwilę opuścić gardę.

Piszesz także, że rok temu psycholog Twojej córki zasugerował Ci, że jesteś osobą ze spektrum autyzmu i ta diagnoza pozwoliła lepiej Ci siebie zrozumieć. W jaki sposób spektrum autyzmu wiąże się u Ciebie z nadwrażliwością sensoryczną? I czy taka konstrukcja psychiczna sprzyja twórczości?

Jeśli ktoś miałby ochotę poznać bliżej mój świat spektrum, zachęcam do poszukania na moim profilu na FB postów oznaczonych hasztagiem #spektrumtoniczłego. Staram się za ich pośrednictwem obalić pewne stereotypy. Przez wiele lat psychologia i psychiatria koncentrowały się na spektrum chłopięcym, męskim. Dopiero nie tak dawno zauważono, że istnieje też spektrum dziewczęce, kobiece, które nie tylko różni się w wielu aspektach, ale także jest trudniejsze do zdiagnozowania, bo dziewczynki i kobiety zwykle lepiej się maskują. I to prawda. Sama tak robiłam przez wiele lat. Nadwrażliwość to tylko jeden z elementów. Szybsze przebodźcowywanie, silna potrzeba rytualizacji zachowań, trudności w odczytywaniu intencji… Można długo wymieniać. Diagnoza przede wszystkim nadała kierunek moim poszukiwaniom przyczyn pewnych moich zachowań, ale też pozwoliła na lepsze zrozumienie siebie i większą samoakceptację. Dała odpowiedź na wiele pytań, np. o to, dlaczego w przypadku osób, z którymi łączy mnie silna więź emocjonalna, potrafię czuć ich ból i cierpienie, jakby były moimi własnymi. Jeszcze do niedawna nie wiedziałam, że ma to swoją nazwę: mirror touch synesthesia. Być może ma to związek z faktem, że mam też taką normalną synestezję: widzę kolory dźwięków, potrafię poczuć zapach na skórze.

Nadwrażliwość na bodźce w przypadku pracy twórczej stanowi pewne utrudnienie. Lubię pracować w absolutnej ciszy, więc wszelakie dźwięki generowane przez otoczenie potrafią mocno odwracać moją uwagę, utrudniać koncentrację, wybijać z rytmu. Od kiedy współdzielę miejsce pracy z mężem – to albo uciekam do sypialni, by tam spokojnie pracować, albo odcinam się od otoczenia za pomocą zatyczek do uszu. Jest to pewna niedogodność, ale da się z nią żyć…

Piszesz w jednej notce biograficznej, że uwielbiasz podróże, poezję, truskawki, malarstwo abstrakcyjne i wędrówki po górach. Mogłabyś podać więcej swoich “ulubionych rzeczy” niczym w piosence “My Favorite Things”? 🙂 Proszę o dorzucenie tytułów ulubionych książek i filmów.

Teatr, czekolada, zwłaszcza gorzka z orzechami, zapach lasu, zachody i wschody słońca, ciepło filiżanki ogrzewającej dłonie po długim spacerze, szum morza, gwiazdy nad głową, pustka na szlaku… Mogłabym tak wymieniać i wymieniać, więc może prościej byłoby napisać: drobiazgi składające się na życie.

Z książkami zawsze jest ten problem, że lista jest długa, ale od lat króluje na niej „Mały Książę”. Zakochałam się w tej opowieści jako dziecko i do dziś czasem do niej zaglądam, wciąż odnajdując w niej odniesienia do swojej rzeczywistości. Mam w domu trzy różne wydania. Lubię i realizm magiczny H. Murakamiego, i niezwykłą wyobraźnię D. Simmonsa, tragizm codzienności bohaterek G. Plebanek i hiszpańską lekkość pióra E. Mendozy. Na mojej półce obok „Jaskinii filozofów” J. C. Somozy czy „Gry w klasy” J. Cortázara stoi kolekcja J. Dukaja i S. Lema. Chyba łatwiej byłoby napisać, jakich książek nie lubię: romansów. To zdecydowanie nie mój gatunek literacki.

Z filmów poleciłabym „Melancholię” von Triera, jego „Dogville”, „Manderlay”. Są wśród nich: „Perfect Sense” (reż. D. MacKenzie), „Lobster” i „Kieł” (reż. Y. Lánthimos). Lubię dawne filmy W. Allena i P. Almodovara, chętnie oglądam Q. Tarantino. Podobnie jak w przypadku książek, tak i jeśli chodzi o filmy nie mam ulubionego gatunku. Za to jak ognia unikam komedii romantycznych. Zwłaszcza polskich. 🙂

Rozmawiał Kornel Maliszewski

Autorka wszystkich zamieszczonych fotografii: Anna Paszkiewicz


Anna Paszkiewicz (1979) – autorka około sześćdziesięciu książek dla dzieci (w tym „Coś i Nic”, które zdobyło główną nagrodę jury w konkursie Przecinek i Kropka 2020 na najlepszą książkę dziecięcą w kategorii 6-8 lat i trafiło na Międzynarodową Listę Białych Kruków 2021). Prawa do niektórych tytułów nabyły wydawnictwa z Chin, Korei, Hiszpanii, Francji, Czech, Rosji.

Jest autorką scenariuszy dla nauczycieli w ramach ogólnopolskich programów edukacyjnych, m.in.: „Działaj z ImPetem” i „Moje Miasto Bez Elektrośmieci”.

Na stałe współpracuje z czasopismem dla dzieci niewidomych i niedowidzących „Promyczek”. Od kilku lat w dolnośląskich przedszkolach i szkołach organizuje spotkania promujące czytelnictwo. Pisze poezję dla dorosłych. Publikuje w kwartalniku „Artis”, „Ypsilon”, „Bezkres” i portalu „Poezja na Każdy Dzień”. Jej wiersze zagościły m.in. w antologiach: „Wwierszowzięci”, „Uskrzydleni” oraz polsko-hiszpańskiej antologii „Gwiazdozbiór Pegaza 2022”.

Należy do Grupy Literycznej Na Krechę.

Więcej informacji o autorce na stronie: https://pisarzepolscy.pl/autor/anna_paszkiewicz


Zobacz także:

Anna Paszkiewicz – Lepidoptera

Nawet po śmierci jesteśmy ciałem – rozmowa z Beatą Gruszecką-Małek

Komu potrzebna jest jeszcze poezja? – rozmowa z Magdaleną Lipińską i Pawłem Kobylewskim