Olgerd Dziechciarz. Prozaik, poeta, felietonista i bloger (wolkuszuczylinigdzie.salon24.pl). Z wykształcenia nauczyciel historii, ale niepraktykujący. Pracował za to w kilkudziesięciu innych zawodach, był m.in.: opiekunem kolonijnym, ratownikiem wodnym, pomocnikiem ślusarza, statystą filmowym, ogrodnikiem i konserwatorem zieleni, tragarzem mebli, cieciem na budowie, stróżem w hurtowniach bananów, oleju spożywczego i alkoholu, dozorcą osadników kopalnianych, roznosicielem ulotek, dziennikarzem i redaktorem, wydawcą oraz współwłaścicielem firmy PR. Obecnie urzędnik i specjalista ds. wystawienniczych Galerii Sztuki Współczesnej BWA w Olkuszu. Ostatnio wydał: „Olkusz dla średnio zaawansowanych” (felietony), „Miasto Odorków” i „poMazaniec” (zbiory opowiadań), „Mniej niż zło” (wiersze). Olgierd Dziechciarz Niedobrze, bardzo niedobrze… (fragment powieści „Wielkopolski”) * Pisanie zajmowało mi coraz więcej czasu, ale im więcej czasu pisałem, tym bardziej byłem niezadowolony z mojego pisania. Wszystko, co napisałem wydawało mi się błahe i wtórne. Być może rzeczywiście wszystko, co napisałem było błahe i wtórne, ale przecież 99 procent tego, co czytałem, tego, co spłodzili inni pisarze, też było błahe i wtórne, więc, zastanawiałem się, dlaczego ich dzieła są wydawane, ich wynosi się pod niebiosa, ich się hołubi, a oni zarabiają niebotyczne pieniądze?! Ta myśl gryzła mnie niemiłosiernie. Przecież nie jestem głupi?! – myślałem – Powinienem dać radę napisać coś, co by zadowoliło któregokolwiek krytyka. Tymczasem żadnego krytyka moje pisanie nie zadowoliło. Więcej, moje pisanie nie zadowoliło też żadnego czytelnika, choć testowałem moje dzieła na kolegach i koleżankach z pracy. Oni niby nie krytykowali, ale ani prośbą ani groźbą ani siłą nie mogłem z nich wydobyć dobrego słowa. Kiedy ich przyciskałem, okazywało się, że z reguły nic z tego, co im dałem, nie przeczytali. Tłumaczyli się brakiem czasu, obowiązkami rodzinnymi, dziećmi, tak dziećmi najczęściej, a brakiem czasu na drugim miejscu; właściwie wszystko im w czytaniu moich rzeczy przeszkadzało. Zastanawiałem się, czy jakieś fatum nade mną nie zawisło, skoro dosłownie wszystko odwodziło moich potencjalnych czytelników od czytania mych utworów. Jakie oni historie wymyślali, żeby tylko wytłumaczyć się z nie czytania moich rzeczy! – Byłem w teatrze, wymyślił konserwator, który z ledwością potrafił sklecić jedno sensowne zdanie, a któremu dałem kilka swoich opowiadań, pełen nadziei, że może on, prosty konserwator dostrzeże coś interesującego w moim pisaniu, skoro urzędnicy niczego w nich dostrzec nie chcieli. Ale i on nie przeczytał – i jeszcze wyskoczył z tym teatrem. Jak go spytałem, w którym teatrze był, to mi powiedział: – W takim dużym, pomalowanym na biało, z kolumnami w wejściu. Jak spytałem, na jakiej sztuce był, to mi powiedział: – Na czymś Hamleta. Ręce mi opadły. Koleżanka z działu mruknęła, że musiała się opiekować dzieckiem. Zabiła mnie tą odpowiedzią, bo z tego, co wiedziałem, dzieci nie miała. „Ale to nie moje dzieci” – powiedziała z rozbrajającą miną, kiedy ją zapytałem, jakich to dzieci pilnowała, skoro dzieci nie ma. I zamilkła, chwila minęła, długa, nim dostrzegła moje oczekiwanie na dalszą cześć jej wyjaśnień, więc w końcu dodała: – Sąsiadka prosiła, żebym przypilnowała jej dzieci. To takie rozkoszne bobaski. Ja sobie wtedy przypomniałem, jak ta koleżanka wcześniej mówiła o dzieciach, jakie są nieinteresujące; jak zastrzegała się: „Dzieci nie chcę mieć! Dajcie spokój. Dziećmi się brzydzę! Cholerne bachory!”. Machnąłem ręką; gdybym mógł machnąć nogą, też bym machnął. Kolega z wydziału promocji, gdy spytałem, jak mu się podoba mój poemat heroikomiczny o życiu urzędnika, zastygł z kęsem kanapki, w którą się ze smakiem wgryzał, kiedy go zaatakowałem swoim pytaniem. Oczami nerwowo poruszał, aż powiedział: „Zatrułem się grzybami, karetka wzięła mnie na pogotowie, z badań wynikało, że to był muchomor sromotnikowy. Ciężko było ze mną. Właściwie już się żegnałem z tym światem, gdy w ostatniej dosłownie chwili znalazł się dawca wątroby. Przeszczep się powiódł, mój organizm nie odrzucił obcej wątroby, a to się zdarza. Tak więc, rozumiesz, nie miałem głowy do czytania twojego opowiadania”. – Poematu – poprawiłem go. „Poematu”, poprawił się. „Poematu heroikomicznego” – uzupełniłem. „Tak, poematu herokosmicznego” – dodał. W tym przypadku nawet nie skomentowałem słów kolegi z wydziału promocji. Wiadomo, oni tam w promocji nie takie rzeczy wymyślali, żeby rozsławić nasz urząd, więc mogłem się spodziewać każdej historii. Płacili mu za ekstra historie i mnie też zaserwował ekstra historię. Nie spytałem więc, skąd wziął muchomora sromotnikowego w lutym, bo był luty, luty był – jak jasna cholera, więc nie zapytałem go, bo mi się pytać odechciało. Zastanowiłem się jednak nad historią, którą mi opowiedział, i nawet wysmarowałem na podstawie tej historii kolejny poemat heroikomiczny, którego, naturalnie, nikt nie chciał przeczytać. Do tego braku zainteresowania zacząłem się przyzwyczajać i przywykać. Tak, różne historie mi opowiadano, ale na ogół były marne i nie nadawały się na kręgosłup utworów, które pisałem. Tematy moich utworów, tak, z tym miałem poważny problem. Skąd mam brać tematy, skoro pracuję w urzędzie? – myślałem sfrustrowany. Wszystko, co mogłem napisać, a co dotyczyło urzędu, opisał już Franz Kafka! – denerwowałem się. Chcąc nie chcąc sięgałem więc po tematy ograne, te, które ktoś już wykorzystał, choćby Kafka, by dokonać własnej ich interpretacji. Ale to się nie sprawdzało, bo co jakiś czas, czytając cudze książki, natrafiałem na te przerobione przez innych znane już wątki, i zawsze były one ciekawiej przedstawione, niż ja to czyniłem. Przyszło mi też do głowy, iż sedno problemu może tkwić nie we mnie, ale w miejscu, w którym żyję i pracuję. W miesięczniku „Nowy Nowoczesny Wróżbita” znalazłem artykuł, w którym stało jak byk: „Ważne jest nie tylko miejsce, w którym śpimy, ale także miejsce, w którym pracujemy”. Z tego artykułu dowiedziałem się następujących rzeczy: biurko, przy którym pracujemy dłużej niż godzinę dziennie, nie może stać na żyle wodnej, bo wtedy stajemy się rozdrażnieni, a nawet bardzo nerwowi. Jeśli chcemy być spokojni, zrelaksowani, w nastroju chęci do pracy, powinniśmy ustawić biurko z dala od żyły wodnej. Wezwałem więc różdżkarza, żeby mi wskazał najkorzystniejsze miejsca dla biurka. Przeszedł, owszem, pokręcił nosem, wyjął ze skórzanej torby patyk w kształcie procy, tylko większy, a potem łaził po moim mieszkaniu, cały czas komentując mrukliwym tonem: „niedobrze, źle, bardzo niedobrze, bardzo źle, bardzo, ale to bardzo niedobrze, oj, jak niedobrze, fatalnie, o tu jest ciut mniej niedobrze”. Po godzinie takiego łażenia i narzekania, w końcu znalazł miejsce, w którym, jak stwierdził, było najwięcej dobrej energii, a dokładnie to było najmniej złej energii. Tyle tylko, że według wskazań różdżki biurko powinienem postawić w ubikacji. Popatrzyłem na faceta jak na wariata, którym w istocie był, i spytałem, jak to sobie wyobraża? Tak właśnie spytałem: Jak pan to sobie wyobraża? A on mi na to, że on sobie tego nie musi wyobrażać, bo to nie jest jego mieszkanie, tylko moje, więc to ja sobie powinienem to wyobrazić. Wyobrażałem sobie, jak wtaszczam jakoś biurko do ubikacji, no ale tego, mimo wielu prób, tego wyobrazić sobie nie mogłem. Wtedy mu powiedziałem: Ja sobie tego nie wyobrażam. A on mi na to: Ja to sobie wyobrażam tak, że pan powinien przebudować mieszkanie. Niech pan przeniesie ubikację o tu! – i wskazał na kuchnię. Wtedy ja go spytałem: A gdzie, w takim razie, mam przenieść kuchnię? Do pokoju?” On się zgodził z moją sugestią; jego zdaniem kuchnia znakomicie pasowałaby w miejsce pokoju. A pokój gdzie? – spytałem, choć już się domyślałem jego odpowiedzi. „Pokój proszę przenieść w miejsce ubikacji” – odpowiedział zgodnie z moimi domysłami. „Wtedy biurko będzie mogło w nim stać i nikogo nie będzie dziwiło, że ma pan biurko w ubikacji, gdyby pan je chciał tu przenieść w tej chwili. Chociaż w tej chwili nie wyobrażam sobie, żeby pan to biurko tu zmieścił”. A czy to jest konieczne? – spytałem na sam koniec wizyty różdżkarza. Tak, to jest konieczne. Teraz biurko stoi w najgorszym z możliwych miejsc, bo tam jest potężna żyła wodna, która bardzo niekorzystnie wpływa na samopoczucie. Jeśli pan tam będzie trzymał to biurko i przy nim pracował, to będzie pan stale zdenerwowany i poirytowany. Chyba nie chce pan być stale w złym nastroju?” – spytał. Pokręciłem głową, bo, co oczywiste, nie chciałem być w złym nastroju. „Tak więc radzę panu, niech pan tam przeniesie ubikację” – powiedział. Zastanowiłem się chwilę: „Ale ja też dość długo przesiaduję w ubikacji, wie pan, gazetka, papieros, to chyba też nie byłoby korzystne, gdybym przeniósł tam ubikację, skoro to takie złe miejsce? – spytałem. – Tak, lepiej niech pan za długo nie siedzi w ubikacji, kiedy już ją pan tam przeniesie, bo nie dość, że pan będzie stale zdenerwowany, to jeszcze nabawi się pan żylaków” – powiedział. „Od tej żyły wodnej?” – spytałem. „Nie, od siedzenia na klozecie” – odpowiedział. Podziękowałem mu za cenne wskazówki, odprowadziłem do drzwi, uiściłem słoną opłatę za „badanie” (jak się wyraził) i zamknąłem za nim drzwi. Czeka mnie kompleksowy remont – pomyślałem – ale z czego mam go opłacić, skoro jestem ubogim, urzędnikiem? * Rzecz jasna, na remont nie było mnie stać. Remontu nie planowałem, nie tylko z braku pieniędzy na remont, ale także dlatego, że było mi wygodnie tak, jak było. Wcale nie uważałem, że z ubikacją w miejscu pokoju i pokojem w miejscu ubikacji, oraz kuchnią w miejscu sam już nie pamiętałem jakim, będzie mi lepiej. Gdy się dłużej nad sprawą zastanawiałem zacząłem mieć wątpliwości, co dokładnie mówił różdżkarz. Z czasem zaczęło mi się mylić, co mam gdzie przenieść: czy pokój w miejsce kuchni, a kuchnię w miejsce ubikacji, czy odwrotnie. W końcu w ogóle przestałem się nad tym zastanawiać, bo i tak nie stać mnie było na remont. Przez chwilę zastanawiałem się, przyznaję, czy tego remontu nie zrobić, bo jednak wizja dobrego samopoczucia zdawała mi się pociągająca. Ale wystarczyła jedna wizyta budowlańca, który – jak się wyraził: „różne rzeczy robił’ – by mi się remontu odechciało. Fachowiec, gdy mu wyjaśniłem, że chcę przenieść ubikację do pokoju, a pokój do ubikacji, popatrzył na mnie dziwnie, zmrużył oczy i powiedział: „wie pan, różne rzeczy robiłem, ale to, co pan mówi, przechodzi ludzkie pojęcie”. Fachowiec od „różnych rzeczy” wysłuchał cierpliwie moje tłumaczenie, szczególną cierpliwość wykazał, kiedy mu opowiadałem o różdżkarzu i jego zaleceniach. – Wie pan, różne rzeczy słyszałem, ale o takim różdżkarzu pierwszy raz słyszę! – powiedział. I dodał: – A czy różdżkarz, z łaski swojej, wie, jak przebiegają ciągi instalacyjne w budynku? Powiedziałem, że chyba nie wie, bo mnie o żadne plany nie pytał. – No właśnie – powiedział fachowiec od „różnych rzeczy”. – Tego, co panu powiedział różdżkarz, nie da się zrobić – powiedział. Kiedy kiwałem głową na zgodę, że się nie da, bo już byłem zdecydowany na nie przeprowadzanie tego remontu, fachowiec od „różnych rzeczy” dodał: – Wie pan, różne rzeczy w życiu robiłem, nawet raz to robiłem coś podobnego, co mi pan teraz opowiadasz. Ale to był bardzo dziany gość, którego było na to stać. Pan, jak widzę po mieszkaniu, dziany nie jest, pana na to nie stać. Uczciwie mówię, bo wie pan, mógłbym tu panu różne rzeczy opowiadać, żeby tylko jakąś robotę dostać, ale ja uczciwy jestem. A poza tym do końca roku mam zajęcie. Na wiosnę, jak się pan upiera, to mogę przyjść z ekipą i zrobić. Ale, tak jak mówię, różne rzeczy robiłem, a tej się podejmę z oporami – rozgadał się. Podziękowałem, dałem na flaszkę i nie kryjąc ulgi rozstałem się z fachowcem. Remont mieszkania zarzuciłem. „Nie tędy droga” – myślałem potem siedząc nad wiśniówką, bo bardzo lubiłem wiśniówkę, i w takich monetach wiśniówka pozwalała mi nabrać dystansu do wielu spraw. Siedziałem więc nad tą wiśniówką i zastanawiałem się nad słowami różdżkarza i tym, co przeczytałem w miesięczniku „Nowy Nowoczesny Wróżbita”. A może właśnie dobrze, że moje biurko stoi w tym miejscu, w którym stoi? – skonstatowałem. Pomyślałem bowiem, co by się stało, gdybym pokój z biurkiem przeniósł w miejsce ubikacji, i wyszło mi, że mój zapał pisarski mógłby ostygnąć. Stwierdziłem bowiem, że najlepiej mi się pisało, kiedy byłem rozdrażniony. Gdy byłem w melancholijnym nastroju, w ogóle mi się pisać nie chciało. A co, jeśli zacznę pisać prozę mieszczańską, zamiast prozy walczącej z drobnomieszczaństwem? – pomyślałem. W gruncie rzeczy czułem się drobnomieszczaninem, ale za żadne skarby, nawet za wydanie książki w wielkim wydawnictwie, nie przyznałbym się do tego. Chciałem uchodzić za pisarza walczącego z drobnomieszczaństwem i moje opowiadania, wiersze, poematy, co tam wtedy pisałem, wszystkie miały zabarwienie antymieszczańskie. Być może tylko ja to zabarwienie dostrzegałem, ale gotów byłem bronić tezy, że jestem pisarzem antymieszczańskim. Za takiego się uważałem i takim chciałem być odbierany. Wiedziałem bowiem, że jeśli mam być sławny i bogaty, nie mogę być drobnomieszczański. Drobnomieszczanie z założenia nie są sławni i bogaci, bo są drobnomieszczanami. Mając pokój z kuchnią i ubikacją, nieważny był w tym wypadku układ pomieszczeń, byłem przecież drobnomieszczaninem z krwi i kości. Także praca, którą wykonywałem, była typowo drobnomieszczańska. Czyż urzędnik nie jest drobnomieszczaninem? Oczywiście, że jest! Więcej, moje marzenia też były drobnomieszczańskie, bo każdy drobnomieszczanin marzy o sławie i pieniądzach. Właściwie jedyne, co we mnie nie było drobnomieszczańskie, to chęć bycia pisarzem. Choć może ta chęć też jest popularna wśród drobnomieszczan? Pewnie tak, skoro ja ją miałem, a byłem stuprocentowym drobnomieszczaninem. Tak więc z dwóch powodów nie zmieniłem układu pomieszczeń w moim mieszkaniu – z braku środków i z obawy, że stracę wenę. Nie jest pewne, czy ja w ogóle tę wenę miałem, ale tak czułem. Czułem, że moje utwory muszę pisać w kontrze do mojego trybu życia, trybu życia drobnomieszczanina. A tak mogłem je pisać tylko w pokoju, na żyle wodnej, a nie w ubikacji, gdzie żyły nie było. Tej myśli się trzymałem, dzięki tej myśli zaoszczędziłem masę pieniędzy, których i tak nie miałem. * Ale moimi wysiłkami pisarskimi, mimo że starałem się jak mogłem być antymieszczański, wzgardzono. Pisma literackie, jakby się zmówiły, nie chciały publikować moich antymieszczańskich wierszy i opowiadań. Pisali mi: „Bardzo dziękujemy za teksty. Niestety, nie jesteśmy zainteresowani”, albo „Nie jesteśmy zainteresowani”, albo „Nie zdecydowaliśmy się na druk pana wierszy”, albo „Nie zdecydowaliśmy się na druk pana opowiadań, ale proszę się nie zrażać, tylko pisać dalej”. Nie zrażałem się więc i pisałem dalej. Tylko co z tego, skoro wciąż dostawałem te same odpowiedzi, aż nastał czas, gdy chyba już redaktorzy tych wszystkich śmiesznych czasopism ukazujących w się nakładach rzędu 200-300 egzemplarzy, chyba się na mnie poznali i zapamiętali moje nazwisko, bo w ogóle przestali mi odpowiadać. Słałem więc upomnienie, bo poza tym, że byłem ambitny, byłem także upierdliwy. Chciałem wiedzieć, dlaczego mnie nie chcą. A oni nie chcieli mi powiedzieć, dlaczego mnie nie chcą. Im intensywniej zabiegałem o odpowiedź na pytanie: dlaczego mnie nie chcą, tym rzadziej mi odpowiadali. Zamiast sprawę przemyśleć, rzucić to całe pisanie w cholerę, podbudowany historiami o pisarzach, którzy się nie poddali i osiągnęli sukces, sławę i pieniądze, brnąłem dalej w szaleństwo literackie. „Przecież oni wszyscy piszą o niczym, więc dlaczego moje pisanie o niczym im się nie podoba? – dociekałem. „Ich pisanie o niczym jest nic nie warte, tak samo jak moje, ale ich jest drukowane, dostają nagrody, kiedy już ich wydrukują, nawet organizują im spotkania autorskie, a ja sam nie dość, że nie jestem drukowany, to nawet nie mam szansy skonfrontować swojego pisania z czytelnikami czy słuchaczami, bo mnie nikt do czytelników czy słuchaczy nie dopuszcza”. Wtedy wpadłem na to, że trzeba się pojawić w internecie, gdzie każdy ma te same prawa: nieważne, czyś geniusz czy grafoman, jeśli tylko chcesz, to możesz wszystko. Tak myślałem o internecie. Zalogowałem się więc na wszystkich możliwych forach literackich, na których mogłem bezkarnie, jak sądziłem, zamieszczać swoje utwory. Moje wiersze, sonety, treny, opowiadania, eseje, ba! – psalmy, zaczęły się mnożyć w zastraszającym tempie. Od samego początku spotkałem się z kompletnym niezrozumieniem. Krytyka, jaka mnie spotkała, mogłaby powalić nosorożca, ma szczęście ten ssak, że nie wziął się za poezję, bo wymarłby bezapelacyjnie. Internauci w komentarzach mieszali mnie z błotem, wdeptywali w ziemię, a najłagodniejsze określenia, z jakim się spotkałem, a które dotyczyło mojego wiersza, brzmiało: „Słabe”. Uczepiłem się tego „słabe”, jak ostatniej deski ratunku, jak wyciągniętej mi na ratunek ręki, ucapiłem się tego „słabe” tak mocno, że jeszcze zwiększyłem bieżącą produkcję literacką. Zapełniałem pamięć komputera kolejnymi plikami tekstowymi, wlewałem moje płody na fora i wyczekiwałem za swój trud nagrody, choćby jeszcze jednego żałosnego komplementu, za jaki uznałem „słabe”. Ale już „słabe” nie pisali, pisali dużo słów na „ż”: „żałosne”, „żenujące”, albo i gorzej, choć już te słowa nie były na „ż”: „rzygać się chce”, „masakra”, „flaki z olejem”, „katastrofa”, „administratorze, czyń swoją powinność, zbanuj tego grafomana, bo czytać hadko!”. Nikt by tego nie wytrzymał, ale ja wytrzymałem. Nie wiem czy to jest powód do dumy, ale to na pewno jest stwierdzenie stanu rzeczy. Żałosny koniec – tak, mieli rację drodzy internauci – mój koniec był żałosny, jak żałosne było moje pisanie, nastąpił w pewien wieczór, który pozornie miał być wieczorem mojego triumfu. Najpierw jednak było pismo, które obudziło nadzieję w moim sercu, rozbudziło iskierkę, która ledwo się tliła. * |
2012-05-02