Czy Piotr Barański w swoim najnowszym zbiorze wierszy nawiązuje do idei miasta-ogrodu, myśli o końcu cywilizacji, gdy rośliny przebiją dywany, obrazy, pożrą pomniki i arterie? A może chodzi o tę niezliczoną ilość zakurzonych paprotek, które oblegają urzędowe kwietniki i parapety w prokuraturze, będąc porzuconym symbolem ujarzmionej natury? Chyba żadna z tych odpowiedzi nie jest prawidłowa. Myślę, że warszawskiemu autorowi chodzi bardziej o namysł nad językiem, narosłym na podstawie odwiecznego ludzkiego przyglądania się przyrodzie, a który teraz rozbija się w niedostosowanym do niego mieście, pełnym murków, skrzyżowań, biurowców, supermarketów, wirujących ulotek i haseł. Poza tym „naturo-gadaniem” czy też „naturo-myśleniem” najważniejszymi tagami „Miasta roślinnego” zdają się być „obserwacja” oraz „horyzont”, choć dla autora horyzont nie mógłby istnieć bez aktu jego obserwacji. Barański powtarza Kantowskie rozpoznanie uzależniające istnienie świata od obecności obserwatora. Według poety nie ma żadnej obiektywnej rzeczywistości, to podmiot wytwarza wszystko swoimi zmysłami, a później zabiera się za odkodowywanie przyjętych wrażeń przy pomocy języka. Autor przykłada do widzialności, do tak rozumianego horyzontu, swoje narzędzia, aby spróbować wyłapać paradoksy narastające między materialną a językową sferą rzeczywistości. Przypomina tym odrobinę ludzi z dawnych czasów, próbujących prostymi przyrządami geometrycznymi dotrzeć do zasady wszechrzeczy, czy też angielskich lub holenderskich malarzy krajobrazu, którzy całymi godzinami wpatrywali się w tę tajemniczą linię pomiędzy niebem a ziemią. Gdy linie, bryły, pion, poziom i horyzont na chwilę chowają się tu pod wersami, zaczyna się wyczuwać pewną autorską niechęć wobec zawłaszczanego przez korporacje i anglicyzmy języka. Puchnące w głowie leady i prodżekty rzucają się stylem wilkołaka na rusałki, łąki, mech i cały olbrzymi bagaż z niegdysiejszych uroczysk i ruczajów, których właściwością był przyjemny nadmiar szeleszczących głosek. Odzywa się w „Mieście roślinnym” pewna tęsknota do archetypowej grupy wsparcia, plemienia, sacrum, świata ciepłych słów, które znaczą dokładnie to, co mają znaczyć. Piotr Barański dalej szlifuje swój idiom. Beznamiętne gry językowe, swoisty dystans, ukrywanie podmiotu lirycznego za wersami, skłonność do miejskiej obserwacji i wyłapywania szybkich skojarzeń, tworzenia rebusów codzienności – to jego spécialité de la maison. Często jest to badanie języka na dość standardowym poziomie, ale zdarzają się też poecie momenty mocniejszej, niecodziennej analizy. Szukając takich, warto przypatrywać się dalszym krokom Barańskiego, jego wychodzeniu poza horyzont. Oko ma już naostrzone, ołówek też. W jakim kierunku pójdzie to pisanie? Tego nie wie nikt; może przyszłość ma jakiś plan, ewentualnie sam autor. Kornel Maliszewski |
2020-06-11