O człowieku, który odwrócił się wnętrznościami do świata – fragment “Sennika doczesnego”

W godzinach popołudniowych na oddział przywożą nowych pacjentów. W miarę zwalniających się miejsc w indywidualnym planie terapeutów należy wpisać swoje imię przy nazwisku kolejnej przywożonej do kliniki osoby. Nie ma szczegółowych informacji na temat skierowanych na leczenie do centrum rehabilitacji. Obok nazwiska i numeru przydzielonego pokoju znajduje się tylko jedna z trzech liter: O, N lub G. Oznaczają one kolejno pacjentów ortopedycznych, neurologicznych lub geriatrycznych. Czasami kombinacje dwóch grup: N/G, O/G.

Tak więc przydział pacjentów jest małą loterią przypadków. Tym razem w udziale przypadła mi litera N i zapadające w pamięć nazwisko, które w tłumaczeniu na język polski brzmiało: pan Most. Wypełniłam kartkę z wypisaną formułą powitalną kliniki, na której napisałam datę i godzinę jutrzejszego bilansu neurologicznego. Oszczędzając na czasie, udałam się do dyżurki pielęgniarek na drugie piętro, by spisać informacje z karty pacjenta i przejrzeć skierowanie, zanim pojawi się w formie skanu w komputerze. Czekał na mnie mężczyzna po sześćdziesiątce, po rozległym udarze, z zaburzeniami czuciowo-motorycznymi po lewej stronie ciała, które okazały się tylko czubkiem i konsekwencją góry problemów zdrowotnych. Lista leków była równie obszerna, co lista przebytych chorób i dolegliwości współtowarzyszących. Po rozmowie z lekarzem oddziałowym poszłam do pokoju pana Lepont, by się przywitać i ocenić, na ile jest w stanie kontrolować swoje ciało.

Leżał na wznak. Pokaźnych rozmiarów korpus po brzegi wypełniał przestrzeń między barierkami łóżka. Głowę zwróconą miał w lewo. Spał. Od prawego ucha, wzdłuż szyi, dyskretnie ginąc w zagłębieniu rozpiętej na piersiach piżamy, spływał czarno-szary, wypłowiały tatuaż przedstawiający z zadziwiającą precyzją podskórny świat mięśni, ścięgien i żył. Przystanęłam i oglądałam w zdumieniu przeniesioną na skórę rycinę z akademickiego atlasu anatomii człowieka. Miałam ambiwalentne uczucia. Przede mną leżał człowiek w połowie odwrócony wnętrznościami do świata, z drugą połową bezwładnie złożoną na łóżku. Wiotką i zapadniętą. 

Zbliżyłam się w jego stronę. Otworzył półprzymknięte oczy. 

– Dzień dobry – powiedziałam i przedstawiłam się.

W odpowiedzi lekko drgnęła mu głowa, a z ust wydobyło się zniekształcone „dzień dobry” świadczące o dyzartrii poudarowej. 

– Jak pan się czuje? – zapytałam, choć doskonale znałam odpowiedź.

– C’est la merde – wystękał, bełkotliwie pojękując.

– Mam nadzieję, że leki przeciwbólowe przyniosą ukojenie. Jutro spotkamy się i zobaczymy, jak będzie wyglądać nasza współpraca – uśmiechnęłam się. – Zrobimy bilans i zaplanujemy rehabilitację. Teraz proszę odpocząć.

Wyszłam z pokoju z przyklejonym do twarzy dobrotliwym uśmiechem, karcąc się za tę maskę powitalną. Chciałam zakrzyknąć: tak, c’est la merde! Wtłoczona w kliniczne standardy krzyknęłam do wewnątrz i ten głuchy krzyk rozlał się żyłami po całym ciele. Nikt nie nauczył mnie jak dozować ostateczność. Jak porcjować nadzieję na ostatnim kawałku życia tak, żeby zostało jak najwięcej. Polewać czekoladą, czy kłaść na talerzyku zwietrzały kawałek ciasta wprost i bez ogródek? w podręcznikach do neurologii rzecz stoi jasno, w hurra artykułach z zakresu psychologii zawsze zostaje margines na cud. Tego marginesu trzymałam się na kolejnych seansach z panem Lepont. Najpierw, cierpliwe wykonując ćwiczenia oddechowe i bierne ruchy kończyn odmawiających posłuszeństwa, potem, mozolnie stymulując równowagę w pozycji siedzącej. 

Pod koniec pierwszego miesiąca zaczął na wózku zjeżdżać na parter, by ćwiczyć na sali reedukacyjnej. Cierpliwie czekał, by się nim zająć. Miał w sobie coś ujmującego. Szybko zyskiwał sympatię. Ze względu na gabaryty pacjenta, wraz z czwórką fizjoterapeutów postawiliśmy pana Roberta na nogi przed drabinkami, blokując stawy kolanowe twardymi poduszkami w kształcie trójkątów. Wytrzymał całe trzydzieści sekund. „Brawo! – wołaliśmy, bo śmiały mu się oczy. Patrzył nimi wiernie i łapał nasze spojrzenia, szukając w nich potwierdzenia, że wyjdzie z opresji i jego życie dalej będzie się przetaczać przez mały korytarz z mieszkania do biura. Kilkanaście metrów dziennie, tam i z powrotem. Jak do tej pory. Będzie między posiłkami szedł do ulokowanego po drugiej stronie ulicy gabinetu, gdzie w obszernym fotelu zarządzał małą, czteroosobową firmą naprawiającą bramy ogrodowe. Od wielu lat cierpiał na obturacyjną chorobę płuc, więc przy sporej tuszy ta przeprawa była dla niego prawdziwym kanionem wysiłku. Z rozmowy z żoną wynikało, że taki tryb życia prowadził od wielu lat. Codzienną rutynę zaburzył wylew, który wyrzucił go bez ogródek z przytulnego domku na peryferiach miasta na twardy bruk szpitalnej rzeczywistości. Do tej pory firma pana Roberta przynosiła dochody zapewniające stabilizację materialną rodzinie. Miałam wrażenie, że wraz z żoną prowadzili odrębne życia. Jak dwie klisze przez nieuwagę nałożone na siebie. Dwa negatywy, które nie mają ze sobą nic wspólnego, poza dorosłą już córką, która dwa razy w tygodniu odwiedzała ojca. Pani Lepont była zaskoczona, kiedy próbowałam jej wytłumaczyć, że choroby współtowarzyszące nie ułatwią nam zadania i nie polepszą rokowań. Patrzyła na owrzodzone nogi męża, jakby widziała je po raz pierwszy. 

– C’est la merde! – mówił, próbując opanować opadanie tułowia na porażoną stronę ciała. Dumny, że udaje mu się usiedzieć prosto, ćwicząc równowagę przed lustrem. Po trzech tygodniach wzlotów i małych postępów w reedukacji zaczął słabnąć. Był coraz bardziej obolały. Powiększająca się odleżyna na kości ogonowej stawała się coraz głębsza. Nie pomagały opatrunki i zabiegi fizjoterapeutyczne. W tym czasie prowadziliśmy krótkie rozmowy, ale był wtedy jedynym pacjentem, który nie zadał pytania: Co będzie? Kiedy z tego wyjdę? 

W końcu znów zaczęłam widywać go tylko w pokoju. Środki przeciwbólowe przytłumiły jego odbiór rzeczywistości, miewał też majaki. Żona dopytywała, co się działo podczas jej nieobecności, bo Robert mówił, że spaceruje po korytarzach i sam chodzi do łazienki. Z pomocą kul co prawda, ale sam.

W obliczu potęgującego się bólu on nie pytał o przyszłość, ja nigdy nie zadałam mu pytania, skąd wziął się tatuaż. Jak to możliwe, że tak stateczny człowiek skrywa pod kołnierzykiem koszuli tak zaskakującą podszewkę? 

Po moim powrocie z kilkudniowego urlopu okazało się, że odleżyna jest głęboka na kilkanaście centymetrów i umieszczono w niej rurkę odsysającą martwą tkankę do plastikowego, sterylnego zbiornika. Ten dyskretny dotąd pacjent dał znać o sobie na piętrze. Na korytarzu unosiła się woń martwego ciała. Taka, którą pamiętałam z dzieciństwa, tłumioną zapachem lilii. W końcu nie byłam w stanie pracować z nim inaczej, jak w masce. Próbowałam. Nie dałam rady. Mdliło mnie. Mój uśmiech nie przebijał przez tę sanitarną barierę, więc patrzyłam mu w oczy, nic nie mówiąc. Był coraz bardziej nieobecny. Zapadał w drzemki. 

Ostatni raz widziałam go w obecności córki. Prosiłam ją, by pomogła mi zmienić pozycję ojca w łóżku. Przesunęłam poduszkę odleżynową i wtedy trysnęła na mnie czarna maź, pokrywając ciemnymi plamami moje spodnie i część przednią uniformu. 

– Co to? Co się dzieje! – krzyknęła kobieta. 

– Nic takiego. Proszę poczekać, zaraz wrócę. Zawołam pielęgniarki. – powiedziałam, wydawało mi się, w miarę opanowanym głosem. 

Wstrzymałam oddech i zaczęłam biec korytarzem, wołając w stronę dyżurki: dziewczyny, czas toalety pana Roberta. 

Biegłam w stronę szatni. Tak, c’est la vraie merde! Tak mi przykro, panie Robercie. C’est la vraie merde! Przejdzie pan na drugą stronę samotnie i w cierpieniu. Życzę szerokiego korytarza usłanego miękkim dywanem. Będę przy panu myślami.

Dominika Kulig


Kup 👉 Sennik doczesny: z podroży, w głąb siebie, po ciele, świecie i zaświatach