Mówić + Móc – recenzja “M+M”

Po sukcesie „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy podniosły się gdzieniegdzie ciche głosy o tym, że podobnej książki nie wypada krytykować, bo byłoby to prawie równoważne z bezczeszczeniem pamięci o zmarłej matce autora. „M+M” Dominiki Lewickiej-Klucznik nie warto krytykować, ponieważ to mocny i intensywny zbiór wierszy, ale rzeczywiście książki z wrażliwym tematem, opartym na szczerym doświadczeniu pisarki lub pisarza, stanowią pewien problem opisowy, każde zdanie w podobnym tekście jak ten przypomina chodzenie po lodzie w zbyt ciężkich butach.

Elbląska autorka pisze o sprawach jej najbliższych, o relacji matki i niepełnosprawnego dziecka, o przedzieraniu się przez gąszcz państwowych druczków, społecznej niechęci, o codziennej walce dedykowanej osobie, która poradzić sobie nie jest w stanie. „M+M” jest efektem uniwersalizacji własnych przeżyć i stworzenia na ich podstawie nośnej historii, która ma drążyć, wiercić i zmieniać ludzkie przyzwyczajenia myślowe czy utarte opinie. Ta para-poetycka, para-reporterska ballada o Marianku i Mariolce rzuca snop światła na miejsca, których nie znamy lub nie chcemy znać. Robi to jednak na tyle skutecznie, że odbiorca ma ochotę wziąć sprawy w swoje ręce, przeciwstawić się niegodziwości, czyniąc tym samym świat trochę lepszym miejscem.

„M+M” nie ma w sobie nic z dydaktyzmu czy szybkiego manifestu. Jest to zdystansowane przedstawianie kolejnych emocjonalnych czy biurokratycznych aktów radzenia sobie z żywiołem niepełnosprawności. Zdaje się, że bardzo ważne jest obranie odpowiedniej egzystencjalnej i pisarskiej formy, która poradzi sobie z cierpieniem. Autorce obca jest chęć uświęcania cierpienia stylem żydowskich mistyków czy Viktora Frankla. Bardziej niż poszukiwanie sensu i znaczeń w „trudnym”, interesuje ją działanie, pragmatyczne ruchy, przesuwanie armii codzienności o kilka pól wprzód. Unika także ubierania się w strój ofiary, rozckliwiania się, wymyślania siebie wobec niepełnosprawności. „Miała wrażenie, że te turnusy są dla mam, a nie dla dzieci”, zauważa w pewnej chwili, mając spore wątpliwości wobec jednej z form odnalezienia się w podobnej sytuacji i budowania swojej tożsamości w oparciu o chorobę dziecka. Prawdopodobnie na pytanie „kim jestem”, Mariolka nie odpowiedziałaby – „jestem matką niepełnosprawnego dziecka”, tylko „jestem matką, która chce pomóc swojemu dziecku”. Wracając do kwestii cierpienia, możliwe, że jest to źle użyte słowo, autorka chyba nie filtruje własnej sytuacji poprzez cierpienie, a opowiadając o swojej walce, myślę, że mniej mówiłaby o „humanizmie” czy „przyzwoitości”, a więcej o tym, że jest to po prostu życie i trzeba się z nim zmierzyć.

Jest to zbiór wierszy także o mechanizmach systemu, który narósł wokół fenomenu niepełnosprawności, szczególnie po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. System jawi się na kartach „M+M” jako kompletnie dziurawy i niedorzeczny. Urzędnik ustala, gdzie niepełnosprawność się zaczyna, a gdzie kończy, lekarze prowadzą swoje eksperymenty na żywym materiale, przydzielona do pomocy asystentka nie ma ochoty dziecka przewijać, aby nie połamać sobie tipsów, a sanitariusze mają wątpliwości, czy jest sens kontynuować tę „niepełną egzystencję”. W tle majaczy też kościół, który ma swoje opinie i plany wobec cielesnej i mentalnej odmienności swoich baranków. Gdy mówiłem, że samo pisanie o podobnych książkach jest jak stąpanie po bardzo cienkim lodzie, trudno wyobrazić sobie, czym musi być tego rodzaju realne doświadczenie czy próba jego opisu. Czy to moment, gdy rozpływają się metafory i tylko czerń gada sama ze sobą?

Mówi się, że spora część współczesnej poezji to sprytne triki, zabawy idiomami i rejestrami języka – pobawimy się nożyczkami w jego obrębie, wejdziemy w światła i dym, aby za kwadrans o wszystkim zapomnieć. Zdecydowanie nie jest to przypadek „M+M”, wyrazistego zbioru, z zapamiętywalnymi wersami, mocno działającym, niby zdystansowanym, światem, który stoi tuż obok tego prawdziwego. Czy to forma poezji zaangażowanej? Chyba podobne łatki nie mają w tym wypadku znaczenia, wiersze Dominiki Lewickiej-Klucznik dają świadectwo niewidzialnej walki, uwrażliwiają, pobudzają emocje, myśli, działania. Czego chcieć więcej od trzydziestostronicowej książki, która niesie w sobie ładunek, zwykle utożsamiany, z opasłymi tomami z przeszłości?

Kornel Maliszewski