Michał Sobol – Działania i chwile

Urodziłem się w roku 1970, publikowałem w “NaGłosie”, “Twórczości”,
“Kresach”, w roku 2001 wydałem tomik “Lamentacje” wyróżniony nagrodą Kazimiery Iłłakowiczówny za najlepszy książkowy debiut poetycki roku.
W tym roku brałem udział w festiwalu poetyckim “Poznań poetów”.

Bardzo dziękuję burmistrzowi Niepołomic, Panu Stanisławowi Kracikowi za pomoc w wydaniu książki “Działania i chwile”


Kilka wierszy z wydanego tomiku:


Wycieczka


Do skałek pod Niekłań przybyliśmy prawie bez słów
kto chciał pić miał obmurowane źródło
kubek po lodach albo złożone ręce

Miasto zostało za nami nie poznane nigdy do końca
bo i jak kiedy – nie było czasu
w rozkładaniu motyli na piance w budowaniu z liści

Nic się nie zaczęło i splot ulic zawsze znajdował
wyjście przestrzeń łąki jakiś nieużytek na którym ludzie
przypominają instalacje naftowe opuszczone lecz sprawne

Na skałkach jak pączki robiliśmy zdjęcia
staliśmy w oknach wypłukanych przez wodę
próbowaliśmy skoku z wieżowca na dach katedry



brat weterynarz i ja


chwila dzikiej pogody i już czuć terpentynę na odcinku wzdłuż bloków
chociaż nie powinno nie ma żywicznych krzewów w żadnym żywopłocie
a nawet gdyby nie ruszają zaraz po pierwszej dawce mocniejszego światła

pamiętam podobną nad rzeką kiedy opona grzęzła w rozmarzniętej ziemi
kołysząc motorower na którym mój brat ja i wędki jak piki z Sienkiewicza
ale gdzie tam grzbiet konia za niski nogi skurczone my owady w locie

a wszystko że czasu mieliśmy za mało nie rozpasanie zmysłów całym dniem
lecz jedna godzina z brakiem upatrzonego wcześniej stanowiska
i przy wyborze wracania po ciemku mimo to wystarczyła by się uporać

uciec przed męką spania po czterech w pokoju czy gminnym pomorem
kur – Panie doktorze – Nic się nie da zrobić – żółtą szczepionką
na żółtym fartuchu bo na sprzątaczkę zabrakło funduszy i miejsca

tutaj inaczej te same są tylko nazwy zakrętów w lewo i w prawo
uwaga na duży ruch ostrzejsza noc mniej nagła zapalaniem lamp
domy w ścianie większa liczba sąsiadów i sen
o wielkim braniu rano



brat hydraulik i ja


że musiała tam być wiedzieliśmy plany takie jak te nie kłamały od dawna
kanalizacja zakończyła już fazę bujnego rozkwitu i jej przyrost
wyznacza jedynie budowa osiedla domków gdzieś na peryferiach miasta

ale na razie suche trzaskanie łopaty krojenie ciężkiej jak buty ziemi
o strukturze bloku którego wypiera się udając zdziwienie cukiernik
jakbyśmy od dzisiaj grzęźli w wykopie i nie wiedzieli czego nam trzeba

więc o głodzie dalsze przecinanie warstw sprasowanych szczątków
organicznych i tych bez życia wracających najczęściej do stanu rud
albo niżej farbki potrzebnej tylko popołudniami przy zabawie w indian

by wreszcie zobaczyć w źrenicach spoglądających na nas okien
frontowe ogródki boisko drogi wyłączonej z ruchu w mozaice napisów
i gier nie rozstrzygniętych na szkolnej przerwie lecz to najkrócej

bo zaraz poślizg stępionego ostrza na kamiennej czterdziestce rutyna
kolejnego przyłącza jeśli jutro chcemy odpocząć gruchot zasypywania
a potem narzędzi o drewniane dno wozu i nowe zadania bez powrotu myśli



brat pszczelarz i ja


żadne opuszki palców czy wargi w cukrze zgwałcone
– te same gumowe rękawice do miodu i pszczół
jeśli zużyte przestały służyć w zakładzie
nam się jeszcze przydadzą

tu w nienormalnie otwartej przestrzeni przypominają
opary cynku zakazane dla płuc naszego brata
i galwanizowane odlewy o rzeźbie współczesnej – upadła
drobna wytwórczość została historia wybrzuszeń

i ślady kamieni rozbitych o mur ale dla nas
to już wczorajsze napisy jak mapy wyśnionej Ziemi
rysowane kredą niespełnione projekty lepszych sojuszy
łatwej wygranej w miejsce układu Start – 2

bo kolejny kryzys w stosunkach supermocarstw oddalało
połączenie stacji Mir i Apollo jak uścisk dłoni
wydanie pocztowego znaczka – a metal księżyca
widzimy nawet w dzień nad łąką

w porze pierwszego podbierania kiedy dźwigając pełne ramki
trzeba uważać bardziej na nierówności terenu
spod ochronnej wyostrzającej obraz siatki – dla nas
znienawidzone partie trutowego czerwiu



las i my


język ptaków śpiewających nie wymaga przekładu
drży na piersiach a potem między łopatkami
przyzwyczajeni do wyzwisk nasłuchujemy tylko
kroków na ścieżce i dokładniejszych informacji
o miejscu gdzie wysypały prawdziwki

inaczej kto by wytrzymał niewolę zakręcających
kolein miękkich od deszczu i traw – naszą pamięć
o nich potrafi zachować jedynie konkretny cel
nie całkiem legalny po którym próżne butelki
zakrętki błyszczące jak nowy pieniądz w słońcu

zawsze musieliśmy szukać namacalnych śladów
które zmieniają ścianę splecionych gałęzi i pajęczyn
w fasadę pustki nasz wypad w kontynuację – mocny kij
udomowiony kilkoma ruchami noża czy grupa dębów
granicząca z łąką uznana za starych przyjaciół

czynią coraz mniej groźne ciemnienie igliwia i liści
a odwrót ciągle możliwy
i kiedy idziesz las odkleja swoje przejścia
na to przybycie jak wcześniej na moje zachowując
nienaruszone ciepło i czystość dla obydwu