Marianna Łopaciuk – Listopady

MARIANNA ŁOPACIUK
URODZONA W MAJDANIE NOWYM, MŁODOŚĆ SPĘDZIŁA W SIEDLCACH, KILKA LAT MIESZKAŁA NA MAZURACH, ALE TO KRAKÓW ZAWSZE BYŁ DLA NIEJ NAJWAŻNIEJSZY. POLONISTKA – WYCHOWAWCA – BABCIA, A PRZED WSZYSTKIM SZCZĘŚLIWA ADORATORKA KUBY – CZARNEGO LABRADORA. RADOŚĆ CZERPIE ZE WSPOMINANIA INTENSYWNEGO ŻYCIA, CIĄGŁEGO GŁODU WRAŻEŃ ORAZ ANGAŻOWANIA SIĘ W WIELE AKTYWNOŚCI KULTURALNYCH. CZAS WOLNY SPĘDZA Z PSEM, KTÓRY NIE ODSTĘPUJE JEJ NA KROK. ZAWSZE LITERATURA BYŁA JEJ CODZIENNOŚCIĄ, ALE DOPIERO NA EMERYTURZE ZNALAZŁA DOŚĆ CZASY, BY PODJĄĆ SIĘ DŁUŻSZEJ FORMY. TO DRUGA JEJ KSIĄŻKA, PIERWSZA – PRZEMIJANIE ZOSTAŁA WYDANIA W ZESZŁYM ROKU.


Rozdział dwudziesty szósty
„Lewiatan i inne… diabły”


Zrobił się nieoczekiwanie ciepły dzień. Tamara, miłośniczka wylegiwania się na słońcu, zachęcała do wyjścia na plażę. Magda zgodziła się. Mieczysław je odprowadził i pomaszerował promenadą w dal. Powietrze balsamiczne. Magda chwilę poleżała, pokręciła się niespokojnie, bo nie mogła znieść bezczynności. Zaczęła wyłapywać oznaki minionego lata, refleksy na wodzie, obserwować wygląd i zajęcia postsezonowych wczasowiczów. Seledynowo-granatowy kolor morza, jak plamy na skórze, rozrzucone wodorosty. Niedaleko rybacka krypa, przysypana piaskiem do połowy. W cieniu burty przysiadła para starszych ludzi. Mają ze sobą leżak, ale przysiadają na małym kocyku. Kręcą się, wiercą, rozglądają ciekawie wokół. Pan ściąga i nakłada kapelusz panamski na głowę. Pani rozkłada sandałki, termos, gazetę. Wyjmuje olejek. Wstają, siadają. Moszczą się, jak para pingwinów. Magda myśli.

– Pewnie wszyscy podobnie wyglądamy, śmiesznie. – Para zamiera w bezruchu.

– O, skąd tutaj młody, napakowany mężczyzna? Ma wężowe tatuaże. – Magda do tej pory nie rozumie celowości takich ozdób. Dla niej to kompletny zanik estetyki. – Niemożliwe, ten wąż wyłazi mu z majtek, dodatkowo pomarańczowych. – Wmasowuje w siebie krem. Ogolona głowa błyszczy w słońcu. Obok papierosy, komiks, coca-cola. Przy brzegu rozmawiają dwie kobiety. Chyba nieustannie są zajęte swoimi ciałami. Nie widać kąpiących się.

Układają się obie z Tamarą w grajdołku, Magda odwraca się od słońca i zasypia. Śni się jej, że koniecznie chce wino kupić w osiedlowym „Lewiatanie”. Przeszkadza, nie pozwala w tym potwór ze skrzydłami, ogromny jak jeden z upadłych aniołów. Wcześniej to duże zwierzę wylazło z morza i blokuje dostęp do niego. Magda budzi się przerażona, siada i opowiada sen przyjaciółce. Tamara śmieje się.

– Przyśnił ci się lewiatan, legendarny, morski. Wspominano o nim już w Starym Testamencie. Przeciwstawił się Bogu. To patron pychy i buty. Oczywiście, istnieje o nim legenda. Któryś z papieży zamknął go w krypcie i obiecał, że wypuści, kiedy nastanie dzień ostateczny. Coś tak na początku X wieku. Na szczęście się nie sprawdziło, ludzie wyprawili ogromny bankiet i bawili się przez długie dni. Tak powstał Sylwester. Ale Lewiatan może wyjść z ukrycia, kiedy nadejdzie Apokalipsa.

– No to pięknie, może to był proroczy sen – mówi Magda, swoją drogą czemu sieć polskich sklepów wzięła go za patrona.

Wstaje i zbliża się do linii brzegowej. Zatrzymuje się przed chełbią modrą, czyli meduzą. Rytmiczna fala obmywa jej stopy. Wie dobrze, że żaden potwór nie chce z wody wyleźć. Choć wszystkie legendy świata twierdzą, że życie wyszło z morza, a bóstwa przedstawiano w postaci węży. Wchodzi do wody, cofa się, brr… zimna.

– Czemu kobiety w naszym wieku lubią się kolorowo ubierać? Panie obok mają nieprawdopodobnie pstrokate, papuzie kostiumy kąpielowe. Pewnie uważają, że je mało widać, że doszły już do niewidzialnego wieku, stąd te jaskrawości.

Jedna mówi.

– Jak się rozstaliśmy, to on wtedy poprosił: „Zwróć mi moje zdjęcie”. A ja mu napisałam: „Drogi Robercie, za cholerę nie pamiętam, które jest twoje”.

Nagły podmuch wiatru powoduje, że trzeba się schronić. Pan obok przeciąga się, drapie po brzuchu. Para starszych ludzi zwija powoli swój majdan, wzajemnie pomagają sobie w ubieraniu się. Miłe to. Na horyzoncie pojawiają się chmury. Tamara wstaje, otrzepuje się z piasku. Wracają na obiad.

Przy stole toczy się dyskusja. Roman mówi.

– Tak wszyscy narzekają, że teraz nastąpiła kultura obrazkowa, że ludzie nie czytają. Człowiek znużony czytaniem, czy młody, czy stary, chce oglądać, powinny być ilustracje w słownikach, bo np. nazwy części ciała czy element stroju łatwiej pokazać niż opisać słowami. Teresa popiera go.

– Chińskie przysłowie głosi, że jeden obraz mówi o rzeczywistości więcej niż tysiąc słów i może być potężna bronią. Nasz umysł gorzej zapamiętuje słowa niż obrazy. Mają swoją szczególną siłę rażenia.

– Ale słowa też mogą być drogowskazami do szczęścia. Na przykład poezja – dodaje Tamara.

– Dobra poezja – zamruczał Alojzy. – Bo ja, po przeczytaniu kilku linijek współczesnej poezji zapadam w sen. – Wiecie co, może po południu się spotkamy, żeby omówić sposoby na ratowanie Ojczyzny – mówię dużymi literami. – O, nierządne królestwo i zginienia bliskie… O czwartej, u nas.

Na przeprosiny panowie postawili butelkę wina. Porozsiadali się, gdzie komu wygodniej było. Iza odezwała się.

– Wiecie co, mam w tej chwili błogi okres zaniku chęci do robienia czegokolwiek.

Romek z pobłażaniem stwierdził.

– To nic nie rób, czekaj – samo przyszło, samo odejdzie. Pewnie i tak masz wszystko gotowe. Nikt tu nie zaprzeczy, że masz nieprzeciętny talent i dobrześ wykształcona, jak wielu z nas. Tylko czemu my żyjemy w epoce schyłkowej? To narastanie tandety, upadek obyczajów, konglomerat religii, wierzeń, ekspansja islamizmu, utraty poczucia ładu. Stąd nasz pesymizm. Poszliśmy za daleko. Rozpędzona cywilizacja.

– Tu bym się nie zgodził – oponuje Mieczysław. – Czytałem, że 3800 lat p.n.e. zapisano na kamiennej tablicy, pochodzącej z Mezopotamii, słowa, że „żyjemy w złych i skorumpowanych czasach”. Mimo wszystko zmniejszyła się bieda, głód, wiek człowieka wydłużył się.

– Wiecie, mnie się zdaje, że dopada nas rutyna – oznajmia Romek. – Jak człowiek rośnie, dojrzewa, to traci tę dziecięcą radość przeżywania wszystkiego do końca. Doświadczania czystej emocji, świeżości. Przez grubą skorupę „dojrzałości” nie potrafią się przebić jakieś nowe wrażenia. Jeżeli nawet coś się przydarzy, to reagujemy przygnębiającym poczuciem pod tytułem: „Ja to już znam”.

– To może lepiej pogadajmy o obrazach. – Lucja usiłuje sprowadzić wysoki poziom rozważań niżej, do realności. Wzdycha.

– Farby nie schną, materiały się pokończyły.

– Czyżbyś wyzbierała wszystkie kamienie i patyki z plaży? – Pyta z uśmiechem Alojzy. Co ci jeszcze potrzeba do twoich przestrzennych form?

Lucja uśmiecha się.

Profesor Boguś też ma minorowy nastrój.

– W każdym człowieku – mówi – są dwa przeciwstawne dążenia. Pragniemy z jednej strony wyodrębniać się, a z drugiej marzymy, żeby być częścią większej całości, by stopić się z podobnymi do siebie, a tak w ogóle szerzy się kultura przeciętności w rozmaitych wymiarach życia. Tylko odważne jednostki egzystują inaczej, niż ogół. Popatrzmy na nasze obrazy.

– Dlaczego stosujesz deformację – zwraca się do Teresy, która patrzy zdziwiona, oczami okrągłymi, jak piłeczki.

– Żeby nie dać się zaszeregować, chociażby.

Czy to Belzebub, Lucyfer, Kusy, czort, ciemna strona mocy, lewiatan ze snu, diabeł z przystani podsunęli pomysł dyskusji o obrazach, bo dyskusja, która się rozpętała, nic wspólnego nie miała z zasadami dobrego wychowania i pozorów choćby grzeczności.

Każdy… – nie masz na imię każdy

Kolacja przebiegała w atmosferze, jakby msza pogrzebowa się odbywała. Każdy gapił się w talerz i nie patrzył na resztę. Nagle rozległ się trzask, huk dzwoniący i zwrócił uwagę ludzi. Otóż kelnerka, niosąca stertę talerzy, upuściła je na ziemię. Obok stał pan, ze zdumioną miną, jakby to wydarzenie nie było wcale jego udziałem.

Taki zmieszany pomagał zbierać białe szczątki. Po kolacji opuścili salę i odbyli obowiązkowy spacer po promenadzie, tam i z powrotem, przez wieś.