Przedstawiamy fragment książki Mariana Dziwniela “Znad Niemna przez Odrę nad Sekwanę” Żona nie doczekawszy się mego powrotu do domu na Nowy Rok, znów przygotowała niewielką paczkę i poszła z nią do aresztu śledczego w Świdnicy, a tam usłyszała: – Nie ma go tutaj. – A gdzie jest? – Nie wiem. – A kto wie gdzie jest mój mąż? – Komendant Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Wałbrzychu. Tam proszę udać się osobiście, telefonicznie ani listownie informacje nie są udzielane. Żona poszła do Urzędu Miasta, by uzyskać stosowną przepustkę na wyjazd do Wałbrzycha, za przejazd bez przepustki groziły sankcje milicyjne. Pojechała małżonka do KW MO w Wałbrzychu i tam dowiedziała się, że „… pani mąż przebywa w ośrodku dla internowanych w Kamiennej Górze… ”. Dowiedziawszy się gdzie jestem żona poszła do Urzędu Miasta po przepustkę na przejazd do Kamiennej Góry. Zwolniła dzieci ze szkoły, razem wsiedli do autobusu i z przesiadką w Wałbrzychu dotarli pod ośrodek, w którym byłem kuracjuszem. Żona zadzwoniła do drzwi dyżurki, otworzyło się okienko i padło „regulaminowe”: – Czego?… – Chcę uzyskać widzenie z moim mężem, tu internowanym. – Dowód… Żona podała swój dowód osobisty, podała legitymacje szkolne dzieci, a zza okienka usłyszała: – Jak zasłużył to uzyska zgodę na widzenie, a jak nie – to nie… „Zasłużyłem”. Po otrzymaniu telefonu od dyżurującego SB-eka oddziałowy zawołał i powiedział: – Przygotować sie do widzenia. – Coooo?!… Do widzenia,… wychodzę stąd?! – Nie do „do widzenia”, tylko do widzenia się z żoną – wyjaśnił oddziałowy. Szybko szykuję się na spotkanie z małżonką. O higienę osobistą dbaliśmy – tu specjalnych przygotowań nie potrzeba, jeszcze tylko uczesać włosy i brodę i jestem gotów. Ale myślę, może uda się przemycić jakąś informację na zewnątrz. Idę szybko do Antka Matuszkiewicza i do Mirka Sośnickiego, oni redagowali „Niezależne Słowo”– biuletyn NSZZ „Solidarność” województwa wałbrzyskiego, oni najlepiej zredagują nasz gryps. Antek z Mirkiem szybko redagują list do ks. prałata Dionizego Barana i do JE ks. kard. Henryka Gulbinowicza. Wszyscy świdniczanie podpisujemy się pod tymi listami, maskuję je i staję w gronie innych szczęśliwców przy drzwiach wyjściowych. Robią nam pobieżną rewizję i ruszamy na spotkanie z naszymi najbliższymi. Cieszymy się na to spotkanie, a nie wiemy, że nasi najbliżsi czekają na śniegu i w mrozie i w niepewności czy „byliśmy grzeczni?” i czy przyjdziemy. Na salę widzeń wpuszczono ich przed nami. Wchodzę na salę i ku ogromnemu zaskoczeniu i radości widzę, że żona jest z dziećmi. Oddziałowy o dzieciach nie mówił. Siadamy za stołem naprzeciw siebie, taki jest regulamin, ale najmłodszy syn Tomek, nie bacząc na regulamin zanurkował pod stołem i już tuli się do mnie. Pilnujący nas nie reagują, więc za chwilę cała trójka siedzi przy mnie. Żona siedzi po przeciwnej stronie stołu, niewiaście nie przystoi przełazić pod blatem stołu. Rozmawiamy – pytamy – słuchamy – odpowiadamy, a siedzący po bokach SB-ecy obserwują nas, podobno potrafią odczytać treść rozmowy po ruchu warg mówiącego. Żona mówi, że stan jej zdrowia pogarsza się i że pisała podanie do komendanta KW MO o zwolnienie mnie z inernowania, bo ona musi się poddać leczeniu szpitalnemu. Każe mi też pisać podanie o zwolnienie, bo „… co z dziećmi?, mama (moja) nie poradzi sobie sama z trójką dzieci… ”. Udało mi się przekazać grypsy, na drugi dzień żona przekaże je księdzu Baranowi. Grypsów adresowanych do kardynała Gulbinowicza – jak wiem – było więcej. Poruszony nimi metropolita czynił ogromne wysiłki aby zwolnić nas z ośrodka w Kamiennej Górze. Dopiął tego, już po moim wyjściu stamtąd, pozostali internowani zostali przeniesieni do Nysy. Widzenie dobiega końca. O Boże! – jak szybko, a tu tyle zostało do powiedzenia, do opowiedzenia. Żegnamy się, żegnają się wszyscy, żony przykazują nam: „bądź grzeczny”, bo następnego widzenia nie dostaniemy. Jeszcze słychać okrzyki „pozdrów ich”, „ucałuj”, „dbaj o siebie”, „do zobaczenia” i wracamy z paczkami od naszych najbliższych. Po pobieżnej rewizji wracamy, rozpakowujemy paczki, szukamy ukrytych przesyłek, dzielimy się zawartością paczek z tymi spośród nas, których nie odwiedziły rodziny. Następne przyjazdy żony i dzieci stały się łatwiejsze dzięki Henrykowi Niedźwiedzkiemu z „Solidarności” świdnickich taksówkarzy. Transport w taxi był mniej uciążliwy dla mojej chorej żony. Któregoś razu moja żona przyjechała bez naszych dzieci, ale z żoną Ryśka Moździerza i z ich małą córeczką. W czasie widzenia siedzieliśmy przy jednym stole, a mała dziewczynka biegała sobie po sali. Nagle otworzyły się jedne drzwi, wszedł oficer SB, którego znaliśmy pod nazwiskiem Oblak (a może to był tylko jego pseudonim służbowy?). Córka Ryśka podbiegła do stolika i zapytała: – Tatusiu, a kto to? – Oblak – poinformował swoją latorośl Rysiek. Dziecko wybiegło przed wchodzącego oficera SB i donośnym, piskliwym głosikiem wykrzyknęło: – Ooooo, Oblak świnia! To dziecko wiedziało, że ten, który zamknął jej tatusia jest „świnią”. A w SB-eka jakby piorun trzasnął, zrobił „w tył zwrot” i wyszedł. Przy następnych widzeniach już nam nie asystował. Żona Ryśka przywiozła druty i wełnę i Rysiek zrobił sobie sweter z pięknym, charakterystycznym napisem „Solidarność” z przodu, na piersi. Nie wolno było nam nosić żadnych odznak solidarnościowych, a tu sweter z naszym wielkim symbolem. Nosił Rysiek ten sweter, ale przezornie nie afiszował się z nim przed SB-ekami w obawie przed rekwizycją. Pod koniec stycznia, SB-ecy „opiekujący się” internowanymi kolegami z województwa jelenogórskiego założyli podsłuchy pod stołami w sali, gdzie spotykaliśmy się na tzw. widzeniach z rodzinami. Podsłuch został odkryty, jeleniogórzanie zdemolowali sprzęt podsłuchowy, rozpoczęli strajk głodowy, solidarnie wsparliśmy ich w tym, ale od tego wydarzenia zwiększyliśmy naszą czujność. Moje spotkania z rodziną zaczynały się teraz od tego, że moi synowie nurkowali pod stół i sprawdzali w blacie nawet najmniejszy sęk, a każdy gwoździk był przez nich dokładnie obmacywany. |
2007-04-26