Mamy swoje oceany – recenzja “Setek oceanów”

Promotorzy czytelnictwa zapominają często o tym, że inne media nie są konkurencją dla książek, ale partnerami, dzięki którym można pełniej poczuć pulę życiowych doświadczeń i otworzyć się na większe spektrum poznawcze. Katechizujące wojny podjazdowe miłośników książek, którzy sakralizują papier, wąchają go niczym kadziło i obfotografują się w pieleszach, produkując odpustowe święte obrazki pod wezwaniem skarpeteczek, kawki i kota, dążą pewnie do wywyższenia swojego kościoła. Literatura pochłania jednak wszystko, wchodzi w nieoczywiste mariaże, nie boi się mezaliansów, tworzy synkretyczne totemy. Filmy odciążyły literaturę w kontekście detalicznego opisywania świata, pozwalając jej skupić się na językowej materii. Dorzuciły też myślenie o akcji w kategoriach montażowych, dowartościowały scenę jako ważną część fabularnego budulca. Rewolucja serialowa za to uczyniła nas chyba bardziej świadomymi tajników poetyki opowiadanej historii. Obserwujemy baczniej to, co się z nami dzieje podczas płynięcia wraz z opowieścią. Dzięki wspomnianemu telewizyjnemu przewrotowi bez problemu używamy takich haseł jak immersja, cliffhanger czy retrospekcja. Mówię o tym wszystkim dlatego, ponieważ „Setki oceanów” wydają się być książką specjalisty od wykładania historii, który raczej pobierał nauk nie z klasyki literatury, ale z seriali.

Zaskakujące jest to, że niektórzy oceniliby ostatnie zdanie jako deprecjonujące, a jest to tylko zwykłe przekazanie czytelniczej intuicji i stwierdzenie równoważne z takimi wypowiedziami jak: „napisał swoją książkę na podstawie obserwacji mrówek, pracy na stacji benzynowej, czytania gazet codziennych, podróży do Australii czy dociekań komparatystycznych w twórczości austriackich pisarzy powojennych”. Paweł Stelmach wzorem Palahniuka, a na naszym gruncie Żulczyka, wpuszcza nas na popkulturowe rodeo, gdzie specjalnością zakładu jest sprawność w żonglowaniu motywami, tłumaczenie decyzji i rozterek bohaterów przez piętrowe, a’la serialowe, retrospekcje oraz przelewanie wszystkich mocy twórczych ku chwale czytelniczej przyjemności i szlifowanie historii niczym otoczaka w górskim strumieniu. Ta specyficzna, wyżyłowana do granic możliwości, atrakcyjność dzieła powoduje to, że „Setki oceanów” wciąga się jak złoto, bijąc przy okazji kolejne rekordy przeczytanych stron na minutę i krzycząc na wzór Scytów wdzierających się do McDonald’sa: WIĘCEJ, WIĘCEJ, WIĘCEJ.

Czytając książkę Stelmacha, odkrywamy powoli kryptocytaty, nawiązania, cegły, z których (czasem może nie zdając sobie z tego sprawy – konstrukcje i fabularne przebłyski lubią zostać nam w świadomości, zatajając szybko miejsce, z którego pochodzą) sztukował swoją zwariowaną, sensacyjno-humorystyczną powieść. Klimaty rodem z prozy, poza wspomnianymi Palahniukiem i Żulczykiem, może też Irvingiem i Kingiem, przychodzą nam podczas lektury „Oceanów” do głowy rzadziej, za to wyświetlają się nam obrazy, wizje i estetyki z klasowych współczesnych seriali. W tej opowieści o czwórce dziwacznych, poszarpanych postaci, których losy powoli się splatają, ciągle zapala nam się serialowe światełko. Gdy poznajemy strumienie handlarzy bronią i narkotykami, którzy przewalają się po pylastym południu Stanów, widzimy „Breaking Bad”, a gdy jesteśmy trochę bardziej na północ „Ozark”. Gdy penetrujemy amerykańską prowincję, spotykamy dziwność, a atmosfera przybiera barwę stali, migocze „Detektyw”. Kiedy autor na szali ustawia dobro i zło, które szachują się we wspólnej walce i dążą do harmonii, wspominamy, trochę już zapomniany, serial „Carnivale”. W momentach mniej poważnych, naznaczonych komediowym sznytem i przebąkiwaniem o fikcjonalności całej tej zabawy, machają do nas z odległego klifu bracia Coen i elementy „świadomej siebie sensacji” znane z „Fargo”, serii na podstawie dorobku słynnych filmowych braciszków.

Mimo tego, że autor tak przygotował swoją, przypominającą olbrzymią kałamarnicę, opowieść, abyśmy lecieli przez strony z szybkością światła, nie zapomniał o „znaczeniu”, czyli często podnoszonej sprawie w kontekście dzieł Tarantinowskich, które bazują na wielu wzorcach i składnikach tworzących odpowiedni koktajl. Stelmach w swojej szalonej, atrakcyjnej książce opowiada o emocjonalnym wyjałowieniu spowodowanym przyśpieszeniem i utowarowieniem każdego elementu rzeczywistości. Zastanawia się nad „sztafetą traumy” i złem, które przekazujemy niczym gruźlicę, często wcale tego nie chcąc. Jego bohaterowie – niezależnie, czy to ksiądz misjonarz, podejmujący się chrystianizacji niemożliwej w pogrążonej wojną domową Somalii, handlarz bronią z przeszłością, prawnik żyjący halucynacjami, czy też porzucona przez rodziców dziewczyna, której nie imają się kule, są emocjonalnie odrętwiali i za wszelką cenę pragną coś poczuć, aby na chwilę zapomnieć o zmorach przeszłości. Te postaci jawią się niczym maszyny napędzane złymi wspomnieniami i potrzebą zmiany, wypalające za sobą ziemię i relacje, pragnąc zagadać swoją uczuciową pustkę i wytłumaczyć się przed sobą sprytnie dobieranymi bonmotami. Przy pływaniu w „Ocenach” przypomina się „Pierwszy krok w chmurach” Hłaski (który nota bene też rozpoczynał od prozy gatunkowej, a dokładnie westernu) z zawartą w tym opowiadaniu ideą o noszeniu zawsze przy sobie kułaczka napakowanego złem, które ktoś nam kiedyś uczynił. W odpowiednim momencie to my zadamy zło, pozbywając się naszego balastu i puszczając przed siebie ognistą kulę, którą ktoś poda dalej.

Nie można żyć dłużej w izolacji, na uczuciowych peryferiach, w swoim tunelu, bańce i oceanie. Ci bohaterowie to wiedzą i pragną metafizycznie się zbratać, być razem przez chwilę jak chłopaki z „Fight Clubu”. Pomagają w tym zaskakujące siły, odwieczne bożki opowieści. Nie mogę jednak zdradzić tutaj niczego więcej, aby nie zepsuć zabawy pływakom, którzy zamiast wisieć na klifie, skoczą w świat przygotowany pieczołowicie przez Stelmacha. Palahniuk, w którymś ze swoich małych nieformalnych wykładzików, pytał, dlaczego mam wejść akurat w świat tej książki, czy tego filmu, dlaczego mam poświęcić swoje cenne godziny, swojego jednorazowego życia na to akurat dzieło, a nie na tysiące innych? Przy „Setkach oceanów” odpowiedź jest prosta: warto, bo to świetnie skonstruowana powieść z rodziny literatury niewyczerpanej, łakomej na elementy pobierane z innych sztuk, z żywymi bohaterami, mocną akcją, filozoficzną wkładką i niecodziennym światem przedstawionym, w którym płynnie mieszczą się strzelaniny, kokaina i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska.

Kornel Maliszewski