Kornel Maliszewski – Wintro

Kornel Maliszewski – rocznik ’88, urodzony w Nowej Rudzie. Pracuję jako weterynarz. “Wintro” to jego debiut książkowy.


Wintro to hołd dla wnętrza, inności, przyjaźni, sztuki opowiadania historii, ogólnie pojętej literatury oraz życia


Fragment książki:


Nocne roztopy za uchem… Już nieustępliwe małe wodospadziki, pędy strumieni sunęły przez miasto, aby wpaść do rzeki i porozrabiać w jej korycie. Ściany znów zmieniały swoje kolory, z żółtego wieczorem przeistoczyły się różnobarwne mozaiki, wyglądały jak oblane benzyną, mieniły się w potokach światła latarni. W łazience słyszałem coraz wyraźniejsze dźwięki rozbijanych malutkich szklaneczek, a piszczące rury i korek od czajnika, który nagle wystrzelił, skutecznie wygoniły mnie z domu, abym poodkrywał noc.

Kruszyłem pozostały lód, moje buty chciały wskoczyć na którąś z kier i płynąć prosto do rzeki. Chłód był już mokry, nikt nie potrafił zapalić zapałki, nieliczni szarzy ludzie chrobotali i chrzęszczeli wraz z piaskiem i sadzą. Śledziłem niektórych, ale szybko ginęli w swoich zakamarkach połykani przez bramy. Kilka żabich oczu chichotało z wnęk domów. Ktoś na pewno miał nóż, jeszcze go nie wyjmował, czekał na sam środek nocy, kiedy bezdźwięcznie wybiłaby jej ulubiona godzina, ta spółka była całkiem zorganizowana i miała kilka ciał na sumieniu, bezdomnych psów, podciętych kabli, bezgłośnego świstu, który oddalał blady dzień.

Zwykłe parkany i kolumny zamieniały się w krogulce, płachty czerni wisiały na niewidzialnych kablach. Szedłem już sam ulicą, mijając zapyziałe małe warsztaty, sklepy, których dawno już nie powinno być, wystawy ze sztucznymi kwiatami, pożółkłymi opakowaniami po bombonierkach, chińskimi koronkami, kilkoma muchami czekającymi na zmiecenie małą miotełką. Zatrzymałem się przy zakładzie pogrzebowym. Spoglądałem na twarze osób, które ostatnio odeszły, przy każdej był ten sam schematyczny tekścik o żalu i bólu, nie wiedziałem dla kogo jest to robione, dla zmarłego, rodziny, księdza, boga czy świętego spokoju. Spytałem w duchu ich wszystkich o Irmę Pieronek, ale żadna z twarzy nie raczyła mi odpowiedzieć, wykląłem ich i poszedłem dalej.

Zdawało mi się, że pomnik chciał ze mną rozmawiać. Niemieckie inskrypcje falowały i musiałem zamykać oczy, aby znów wracały do swojego wiekowego porządku. Wdrapałem się na cokół, poboksowałem chwilę świętego, a później naplułem mu w mordę. Litery na tablicy błądziły w tylko sobie znanych kierunkach, a ja szybko uciekłem na inną ulicę.
      
Szła przede mną starsza kobieta, nie garbiła się jeszcze, ale chciała już bardzo być w swoim mieszkaniu. Nie wiedziała, kto za nią szedł, ale naturalnie się bała. Mógłby to być każdy, ona trzęsła się przed symbolicznym nocnym zbójcą. Przyśpieszyłem, a ona próbowała być jeszcze szybsza, ale po czasie nie była w stanie wyrównać strat. Sapałem za nią głośno, bo nie miałem już żadnych skrupułów, a ona mimo wszystko starała wymknąć się z lepkiego pościgu.
– Znałaś Irmę Pieronek? – szepnąłem, łapiąc ją za ramię.
– Nie – powiedziała ze wschodnim akcentem, nie odwracając się.
– Musiałaś ją znać.
– Nie znam żadnych twoich dziwek – odwróciła się i spojrzała na mnie. Miała złą twarz, popękaną niczym kora, w jednym oku rozpalał się zgorzel. Zląkłem się i pobiegłem na drugą stronę kamiennego traktu.

Doszedłem do rzeki, szumiała złowieszczo, coś co chwilę pluskało, może były to ostatnie zatrute ryby. Nad wodą unosiła się czerwona mgiełka, połykając tlen i zatruwając malutkie brzózki i łopiany. Przeszedłem przez most, miałem nadzieję, że nie ma pod nim przybitych gwoździami kotów. Nie chciałem ich odkrywać. Przeleciało nade mną kilka nietoperzy. Krwista mgła gęstniała, kilka odgłosów zwierzęcego bólu dochodziło z okien kamienic. Ktoś się darł, że już nie wytrzyma i lał tanią wódkę z okna, a ta rozpryskiwała się na bruku. Byłem bliski obłędu i musiałem iść do ostatniego otwartego baru. Przytułku nocnych ludzi.

Wszedłem do zadymionego pomieszczenia. Półmrok rozlewał się po wnętrzu. Usiłowały świecić mętne żarówki, zbierając hordy owadów. Było kilka pomieszczeń, oddzielonych orientalnymi tkaninami, które dzwoniły, gdy się je pokonywało. Usiadłem w czarnym kącie, na ścianach zdjęcia przedwojennego miasta, kilka hełmów, czekanów, znalazł się nawet cep gotowy do użycia przy pierwszej bójce. Słodki, zatęchły smrodek przyczepił się już dawno i nie zniknie dopóki nie wjedzie tam stado buldożerów.

Poszedłem do baru. Barman był w żołnierskiej kamizelce i sypał zebranymi przez wieczór żarcikami. Były głównie o Murzynach i zdradzie małżeńskiej. Wąsaty człowiek obok mnie zamówił lane piwo i pięćdziesiątkę wódki. Zrobiłem to samo, aby się dostosować.
– Panie, mam dosyć tych kutasiarzy na górze… Na dole też – zagadnął do mnie, przyjeżdżając po wąsie, jakby chciał zagwizdać.
– Ja mam dosyć tych pośrodku – odpowiedziałem mu nieśpiesznie, wgapiając się w jego wąsy. Część była czarna, część ruda, a jeden kawałek siwy.
– Tutaj się już, kurwa, człowiek nie liczy, tylko mechanizmy – zbliżał się, wydmuchując na mnie kłęby zatrutego dymu.
– Dobrze, że tutaj nie wejdą ich czerwone mordy, że to jest miejsce dla człowieka – rzuciłem i zacząłem przebijać się znów do swojego czarnego kąta, ale wąsacz chciał mnie złapać, a barman przywołać pieprznym kawałem o czarnoskórych.
– Zostań pan – zajęczał wąsal, trzymając mnie za kieszeń.
– Muszę iść, dziewczyna na mnie czeka – skłamałem i zniknąłem w mroku i oparach. […]