Kornel Maliszewski: Tak na rozgrzewkę zadałbym Ci (nie)łatwe pytanie. Po co piszesz?
Przemysław Walczak: W jakimś sensie wynika to z potrzeby spełnienia osobistych ambicji, ale również z chęci opowiadania historii i utrwalania wspomnianych w mojej książce „powidoków pamięci”, a więc utrwalonych w pamięci epizodów, skrawków, z których składa się nasz sposób widzenia i myślenia o tym, co przeżyliśmy.
W Twoim debiucie jest mowa o opowiadaniu napisanym w podstawówce, które wywołało oburzenie szkolnych oficjeli. To literacka impresja, czy naprawdę tak wyglądały Twoje pierwsze pisarskie próby?
To nie jest wątek autobiograficzny, bo nie napisałem nigdy skandalizującego opowiadania z czasów szkolnych. Za to w „Wądołach” pojawiają się wspomnienia narratora z jego szkolnej młodości i tam rzeczywiście wyłania się taki motyw. Moje pierwsze poważne próby literackie, to była poezja. Znalazła się nawet w kilku tomikach pokonkursowych. Później na długi czas porzuciłem pisanie, by powrócić z prozą.
Przejdźmy teraz do “Wądołów”, czyli Twojego debiutu. Pojawia się w tej książce takie oto, podszyte ironią zdanie – “Moja proza będzie o mnie świadczyć”. Pewnie więc z obawą oddawałeś książkę światu?
Sądzę, że każda twórczość, a już zwłaszcza debiut literacki, jest próbą konfrontacji ze światem, z krytyką i z czytelnikami, więc budzi to jakieś obawy. To naturalne. Zwłaszcza kiedy, i nie chce, żeby to zabrzmiało nieskromnie, ma się ambicje większe niż tworzenie literatury łatwej i przyjemnej, choć nawet i taką literaturę trzeba umieć pisać, nie mam się więc zamiaru wywyższać.
Będę szczery – początek Twojej książki mnie rozdrażnił. Główny bohater przesiąknięty jest tak wielką pogardą do świata i ludzi, że trudno w tych wstępnych rozdziałach znaleźć coś dla siebie, jako dla czytelnika. Jest to postać wprost wyrwana z prozy Vargi, Kołodziejczyka czy pociągowych postów Jacka Dehnela, w których ten autor obsztorcowuje pasażerów jedzących kanapki w pociągu. Dopiero po tym nienawistnym początku pojawiają się w “Wądołach” zarysy empatii, co pozwala utożsamić się ze światem książki. Ten pogardliwy ton wyszedł Ci przypadkiem, czy służył do pokazania przemiany bohatera? Zgodnie z rozpoznaniem, że pogarda rodzi się z lęków i trudnych przeżyć.
Mogę się tu odwołać do dyskusji o funkcji literatury. Chyba nie tylko moim zdaniem literatura nie musi nam zapewniać wyłącznie dobrej zabawy i sprawiać przyjemności, ale ma pełne prawo irytować i drażnić, a czasem oburzać.
Początek powieści miał ukazać człowieka uwięzionego w groteskowym mikrokosmosie sąsiedztwa i uwikłanego w życie osiedla, na którym przyszło mu mieszkać. Atmosfera jest lepka i aż gęsta od złych emocji, ale na obronę narratora muszę dodać, że może właśnie trochę tacy jesteśmy, jak opisani tam mieszkańcy osiedla, choć zwykle wolimy tak o sobie nie myśleć. Że jesteśmy właśnie tacy – czasem śmieszni, groteskowi, a czasem straszni i brzydcy? To w żadnym razie nie jest diagnoza społeczna, ale życie jakiejś grupy Polaków może z całą pewnością tak właśnie wyglądać.
Można to także odczytać szerzej, że bohater „Wądołów” jest zwyczajnie zmęczony ludzkością, a każdego dnia ten zagmatwany i dziki świat dostarcza nam argumentów, żeby stracić resztki wiary w człowieka. Trudno w tych czasach o optymizm.
Tytuł Twojej książki nie jest oczywisty. Czym są dla Ciebie “Wądoły”?
Są nieco sentymentalną krainą z przeszłości, do której mimowolnie się wraca, choć może chce się o niej zapomnieć. Tak jak narrator, chcący wyjechać do jakiegoś hotelu, żeby „spłukać z siebie zapach miasta, deszcz i wszystkie gówniane wspomnienia”. Możliwe, że każdy z nas ma w życiu jakieś swoje „wądoły”, które chce z siebie zmyć. Może to rodzaj katharsis?
Mam wrażenie, że Twoja powieść jest efektem żarliwej obserwacji rzeczywistości, żeby wręcz nie powiedzieć, że podglądactwa. Masz coś w sobie z podglądacza?
Chyba dobrze, jeśli pisarz jest gorliwym obserwatorem świata i społeczeństwa, a nawet podpatrywaczem o nader wyczulonych zmysłach. Każdy z nas obserwuje innych, nawet jeśli czasem się tego wypieramy. Gdyby było inaczej, to skąd by się brała taka popularność portali plotkarskich?
W “Wądołach” każdy chce uciec ze swojego życia. Jak jednak miałby wyglądać ten idealny świat, którego nie chciałoby się już opuścić? A może to wieczna pętla, bo zawsze raj jest tuż za rogiem?
Z jednej strony chce uciec, ale z drugiej żyje z beznadziejnym poczuciem braku wiary, że taka ucieczka jest możliwa i jest dokąd uciekać. Wszyscy są chyba zbyt słabi, zbyt bierni, żeby coś zmienić. Pozostaje im marzyć o jakimś innym, lepszym życiu.
Co ciekawe, symbolem ciepła, energii, życiowej przyjemności (choć też niespełnienia) jest w Twojej książce wielokrotnie przywoływana Violetta Villas. Czemu akurat wybrałeś VV?
Violetta Villas to dla mnie bardzo ciekawa postać. Bardzo utalentowana, z potężnym głosem, a jednocześnie krytykowana za swoją manierę i pretensjonalną, burleskową estetykę. Pasowała znacznie bardziej do Paryża i Las Vegas, niż do szarej i przaśnej rzeczywistości PRL. Jej biografię można więc odczytać jako historię niespełnienia, ponieważ naznaczone było pragnieniem miłości, sławy i wielkiej światowej kariery. Smutnym zwieńczeniem były bardzo tragiczne ostatnie lata życia.
W węgierskim filmie “Kontrolerzy” głównego bohatera wyrywa z “wądołów” dziewczyna, która spaceruje po podziemiach budapesztańskiego metra w stroju misia. W Twojej książce jest to była koleżanka ze szkoły, która zabiera Przemysława w tajemniczą podróż pociągiem. Aby opuścić swoją “pustynię”, niezbędna jest pomocna dłoń?
Czasami jest niezbędna. Mimo że powieściowy Przemysław niechętnie godzi się na ten wyjazd, to jednak daje się wyrwać z poczucia beznadziei. Dzięki temu dostajemy dużą dawkę ironicznego dowcipu, jakby w duchu allenowskim, gdzie bohater wciąż narzeka na niewygody podróży, przekomarza się z towarzyszką tej wyprawy i komentuje przesuwający się w oknie pociągu krajobraz.
Piszesz, że “szczęście zbyt często jest kiczowate, a harmonia trąca banałem”. To odwieczny problem – smutek i tragedia wydają się nam “głębsze”. A może powinieneś z przekory napisać książkę o szczęściu i harmonijnym świecie? Może wszystkie szczęśliwe rodziny wcale nie są do siebie podobne?
Może kiedyś przyjdzie czas na taką książkę, bo niczego w literaturze nie można być pewnym, choć jest we mnie zbyt wiele niezgody na ten świat, żebym popadł nagle w literackie stany zadowolenia.
“Wądoły” to w pewnym sensie książka o pisaniu książki. W 2022 roku powieść musi być w pewnym stopniu autotematyczna, aby mogła być autentyczna?
Nie wiem czy musi, ale zawsze interesowała mnie zabawa z formą i dość swobodne podejście do ram gatunkowych. Wydaje mi się, że „Wądoły” to powieść, którą swobodnie można czytać jak zbiór opowiadań. Przecież historie Andrzeja i Justyny stanowią właściwie osobne fabuły.
Nad Twoją prozą wisi duch barokowej przesady, znanej z książek Michała Witkowskiego. Alter ego tego autora pojawia się zresztą w pewnym fragmencie “Wądołów”. Jak ważny był (czy jest) to dla Ciebie autor?
Sądzę, że to jeden z ważniejszych dla mnie współczesnych autorów. Trafia do mnie jego dygresyjny styl, erudycja, bogactwo językowe, a także duża dawka autoironii i specyficznego poczucia humoru.
A jak ma się sprawa z innymi pisarzami i pisarkami? Których autorów cenisz? Dorzuć może od razu reżyserów. Czytelnicy bardzo lubią takie listy, bo mogą coś z nich dla siebie skubnąć.
Lista lektur jest zawsze kłopotliwa, bo łatwo coś pominąć. W „Wądołach” całkiem sporo jest odwołań do klasyków literatury i nie sposób o nich nie wspomnieć, choćby o Norwidzie czy Mickiewiczu. Pojawia się też nawiązanie do twórczości Juliana Przybosia czy Zbigniewa Herberta.
Prócz wspomnianego Michała Witkowskiego, cenię twórczość Joanny Bator. Aktualnie czytam debiut powieściowy Łukasza Barysa, czyli „Kości, które nosisz w kieszeni”. Soczysta fraza.
Jeśli chodzi o film, to fascynuje mnie język filmowy Wojciecha Jerzego Hasa. Rzadko kiedy ekranizacje filmowe przewyższają literackie pierwowzory, a w przypadku jego „Pętli”, na podstawie opowiadania Marka Hłaski, tak właśnie jest. Doskonałe, sugestywne i bardzo pesymistyczne studium alkoholizmu.
Ważna dla Ciebie wydaje się być także muzyka. Przywołana już Violetta Villas to tylko czubek góry lodowej, bo jest tego w “Wądołach” więcej i czuć, że znasz się na rzeczy i swobodnie operujesz muzykologicznym slangiem.
Nie uważam się za muzycznego eksperta, ale mam szerokie spektrum zainteresowań. Od Georga Haendla i Fryderyka Chopina, po Nicka Cave’a czy Lou Reeda.
Muszę spytać także o Wrocław, bo Twój bohater mieszka na Brochowie. Jaką masz relację z tym miastem?
Specyficzną. Nie jestem rodowitym wrocławianinem, ale Wrocław i Dolny Śląsk w ogóle to takie miejsce, gdzie, z racji naszej historii, praktycznie każdy tutaj jest przyjezdny, jeśli nie sam, to w pierwszym, w drugim, trzecim pokoleniu. Chyba ten fakt powoduje, że to miejsce jest wyjątkowe i pozwala budować niespotykane nigdzie indziej więzi, bo do Wrocławia przyjechałem w roku 2007, a moja twórczość jest przesiąknięta tym miastem na wskroś.
Gwałtownie zareagowałeś na wywiad z Mateuszem Chorążyczewskim. Spytam Cię więc na koniec, dlaczego pisarz miałby zajmować się tylko kontestacją rzeczywistości? Chciałbyś, aby każdy autor miał “kosę ze światem”, tak aby nikt nie mógł go oskarżyć o drobnomieszczaństwo?
Nie mam zamiaru krytykować innych pisarzy, a ta reakcja to nic osobistego. Mimo wszystko uważam, że jest co kontestować, jeżeli chodzi o rzeczywistość. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy za naszymi granicami szaleje wojna i może, wiele na to wskazuje, czas europejskiego dobrobytu właśnie się skończył.
W trakcie przywołanej przez Ciebie dyskusji wspomniałem, że jako twórca pilnuję się, aby nie popadać w zadowolenie, a już zwłaszcza w samozadowolenie. I nie mówię tego dlatego, że obojętny mi własny dobrostan. Otóż uważam, że zadowolony z siebie twórca bardzo łatwo może stracić na wiarygodności, a taki artysta obrasta, niczym w zbędny tłuszcz, w coś, co kiedyś by określono właśnie mianem drobnomieszczaństwa, a trzymając się bliżej literatury – połaniecczyzny. Tego staram się wystrzegać, bo choć nie podzielam w pełni modernistycznej koncepcji artysty, takie samozadowolenie szkodzi literaturze.
Rozmawiał Kornel Maliszewski
Przemysław Walczak. Urodził się w czasie stanu wojennego, więc mówi o sobie, że jest dzieckiem wojny. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach i zarządzania logistycznego na Politechnice Wrocławskiej. Kilkanaście lat temu związał się z Wrocławiem, gdzie mieszka i pracuje. W młodości ktoś mu wywróżył, że napisze książkę. Potraktował to jako zobowiązanie, bo lepsze są spełniające się przepowiednie. Literacki debiutant.
Zobacz także:
⭐ „Spieprzył Ziemię, ruszył w Kosmos” – rozmowa z Andrzejem Żurkiem
⭐ „Jak staruszka, nucąca pod nosem wiersz podczas krwawej strzelaniny” – wywiad z Pawłem Stelmachem