Kolega podarował mi starą, poniemiecką maszynę do pisania – rozmowa z Alicją Mielcarek

Kornel Maliszewski: Na początku trochę powspominajmy. W październiku 2018 roku ukazała się Twoja debiutancka “Pępowina”. Jakie emocje wtedy Ci towarzyszyły? Jak to jest “zadebiutować”?

Alicja Mielcarek: Na pewno towarzyszyły mi ekscytacja, radość, ale i podenerwowanie. Słowo ciałem się stało, sprawa się rypła. Człowiek sobie tworzy, czasami idzie gładko, czasami toczy się ze sobą bitwę, a tu przychodzi czas konfrontacji. Nie ma odwrotu. Z jednej strony to uczucie uwalniające, twór poszedł w świat, z drugiej obawa, jak ten świat go przyjmie. Na szczęście opiniami dzielili się ze mną ci, którym książka przypadła do gustu. Na krytykę nikt się nie odważył.

Czytając Twoją książkę, miałem wrażenie, że to historia złożona z dwóch części, które zostały napisane w zupełnie innym czasie. Początek to liryczna, metaforyczna przypowieść z dziecięcych terytoriów, która przeistacza się po czasie w całkiem konkretne śledztwo. W jaki sposób powstawała „Pępowina”?

Trochę jest w tym racji. Pierwsze strony, a raczej kilkanaście, napisałam jak miałam jakieś 16 lat. Kolega podarował mi starą, poniemiecką maszynę do pisania i wystukałam na niej losy Luśki i Nećki. Wtedy powieść nosiła tytuł „Stępione zmysły”. Później się okazało, że jego mama nie wiedziała, że mi ją podarował i zażądała natychmiastowego oddania zguby.

Wraz z pozbyciem się maszyny, przeszła mi ochota do pisania. Jakby to ona dawała mi dar tworzenia (śmiech). Ale maszynopis zachowałam i trzymałam go w tzw. moich skarbach. Po ponad 20 latach wróciłam do niego, poczułam, że chcę poprowadzić go dalej. I tę pierwszą część próbowałam utrzymać w tym samym duchu, co przed laty. Po czym przeszłam do części „20 lat później”, bo uznałam, że tak będzie uczciwie. Pomyślałam – “od teraz poprowadzę narrację, jako ja dwie dekady później”. Spotkałam się z opiniami, że ta pierwsza część, liryczna i magiczna, niektórym czytelnikom bardziej przypadła do gustu niż ta druga… Mogę się tylko zastanawiać, jakby to było, gdybym skończyła książkę jako nastolatka, na tej poniemieckiej maszynie do pisania.

Jako odbiorca czułem, że bliższa Twojej wrażliwości jest proza tajemnicza, sensualna, wypływająca z krainy podświadomości, snów, głęboko ukrytych przeżyć – niż tworzenie szkieletów fabularnych, które mają wpisać się w wymagania określonego gatunku literackiego. Jak się czułaś w tym „kryminalnym gorsecie”? 😉

Absolutnie się z Tobą zgodzę. Gorset kryminalny miał za zadanie utrzymanie w ryzach tego całego sensualnego zaplecza, które było tu dla mnie najistotniejsze. Bawiłam się tym śledztwem, świadomie stosując kryminalny anturaż. Mam nadzieję, że udało mi się zachować odpowiednie proporcje…

Stawiałem na to, że „Pępowina” to ukoronowanie wielu lat literackich prób i notowania fragmentów świata na serwetkach i skrawkach papieru, co niejako już potwierdziłaś swoją historią o poniemieckiej maszynie. Jak poza tamtą przygodą wyglądało Twoje wrastanie w literaturę i co kształtowało Twoją wrażliwość?

Wybacz porównanie, ale macierzyństwo wzbogaciło mój język. Otóż „Pępowina” jest jak smółka, myślę nawet, że to cecha wspólna debiutów. Złożona z wszystkiego, co do czasu jej powstania udało mi się „przetrawić”. Fragmenty własnej tkanki i wszystkiego, co przeczytałam, widziałam, nauczyłam się, co miało na mnie wpływ, co odcisnęło jakieś piętno.

Co do wprawek pisarskich, to od najmłodszych lat prowadziłam pamiętnik. Powstały ze trzy tomy wspomnień (śmiech). W czasach licealnych pisałam etiudy filmowe, które później odgrywałyśmy z kumpelą. Poza tym wiersze, opowiadania, eseje, sztuki teatralne. Próbowałam wszystkiego. Może odziedziczyłam jakiś specjalny gen po pradziadku, literacie i humaniście.

Co jeszcze: skrawki myśli na papierze, serwetce, rachunku. Czasami człowiek jak w hipnozie odbiera jakieś znaki, sygnały, skrawki zdań, czując, że to się przyda do książki. Moja wrażliwość i chęć pisania bierze się, jak mi się dziś wydaje, z otaczającego poczucia niedopowiedzenia, które towarzyszy, mi odkąd pamiętam. Taki stan „niedo”. Wypełniam sobie luki wyobraźnią.

Ale też prawdą jest, że od najmłodszych lat miałam jakieś ciągoty do niekoniecznie jasnej strony księżyca. Pierwsze fascynacje czytelnicze to Hłasko, Stachura, Wilde, Stoker, Poe. Pamiętam, że jeszcze jako dziecko wciągnął mnie film „Szepty i krzyki” Ingmara Bergmana. Nie wiem, co zrozumiałam z tego filmu, ale zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Jego atmosfera też przesiąknięta jest stanem „niedo”. Po wielu, wielu latach, już na studiach dowiedziałam się, że cztery główne bohaterki z filmu, które łączy wiadoma relacja, jednocześnie reprezentują funkcje psychiczne Junga. Nie musimy tego wiedzieć, bo nie przeszkadza nam to w odbiorze filmu czysto symbolicznie, archetypicznie, na poziomie podświadomym, intuicyjnym, zmysłowym… Brzmi to jak Twoje trzecie pytanie…. Koniec końców napisałam pracę magisterską z twórczości Bergmana. Ile jest takich „ziarenek” z wczesnych lat życia, które nas „gnębią” i czekają na wyjaśnienie?

Czasem o niektórych pisarzach i pisarkach mówi się, że są szczególnie czuli na określone zmysły, co potem naturalnie wysiąka z ich tekstów. Zmysł do obserwacji, skłonność do ciągłego nasłuchiwania strzępków rozmów, namacalny kontakt ze światem, silnie pobudzony węch czy smak – możliwości jest wiele – o niektórych już przed chwilą wspominałaś. Gdzie spadła kulka Alicji Mielcarek w tej zmysłowej ruletce? 😉

Wszystkie zmysły są w grze, tylko raz pada na obserwację, innym razem grają ucho czy węch. W ogóle mam tendencję do zamieniania się w czytnik, taki empatyczny czytnik. Nie wiem, z czego to wynika, bywa też męczące. Staję się wtedy przeźroczysta, chłonę zupełnie drugiego człowieka.

Mam sąsiadkę, która często popada w słowotok. Szybko można się pogubić – dużo dygresji, brak puenty, ale ucho wyłapuje to wszystko. Kiedyś wyłowiłam z jej oceanu słów takie zdanie: “lubię wszystko, co szeleści”. To wydało mi się tak piękne, że rozwinęłam to w opowiadanie „Szeptucha”. Z kolei ostatnio sąsiadka tak mówi i mówi, a tu nagle słyszę: “Mirek zginął w Kanadzie na autostradzie”. Nie wiem, kim był Mirek, ale aż się prosi, żeby go dla użycia tego zdania stworzyć.

A czym jest dla Ciebie pisanie? Co Ci daje, a co odbiera?

Obecnie jest go za mało. Jest czymś bezpiecznym, dającym wolność, dystans, ujście, a także prześladowcą. Odbiera pewnego rodzaju możliwość wykonywania innych działań.

Przeskoczmy teraz tematycznie do naszych sudeckich zakamarków. „Pępowina” rozgrywała się w Nowej Rudzie, czyli naszym rodzinnym miasteczku. Ludzie stąd bez problemu mogli rozszyfrować, jakie miejsca i postacie zostały sparafrazowane w tej opowieści. Jak noworudzianie odebrali Twoją książkę? Czy „bohaterowie” zostali rozpoznani?

To taka czytelnicza przypadłość. Ciekawostką jest, że zgłosiło się kilka „kandydatek” na Sylwię. To interesujące, bo za postacią nie stoi nikt konkretny. Na pewno postać Garbatej (jej wygląd) została zbudowana w oparciu o obraz pewnej kobiety, która sama w sobie jest takim swoistym ludzkim i noworudzkim krajobrazem. Trudno będąc noworudzianinem, nie zwrócić na nią uwagi. Przygarbiona staruszka, wędrująca każdego dnia nie wiadomo dokąd z kilkoma torbami, które nosi w charakterystyczny sposób. Niesie trzy, stawia, wraca po kolejne dwie, donosi je i tak dociera do celu. Ciężko się nie pokłonić nad jej losem. Na tyle mnie poruszyła, że niejako zbudowałam dzięki niej swoją bohaterkę, chyba ulubioną przez czytelników postać. Niektórzy po przeczytaniu „Pępowiny” donosili mi wraz ze zdjęciami, gdzie i w jakich okolicznościach widzieli Garbatą. Tak mocno utożsamili z nią bohaterkę, tylko w zasadzie na podstawie jej wyglądu.

Ostatnio otrzymałam informację, że mój pierwowzór został wyrwany z korzeniami ze swojego Bieganowa i decyzją sądu wywieziony do DPS’u dla psychicznie chorych w Ząbkowicach Śląskich. Strasznie mnie to poruszyło. Sama się przyłapałam na tym, że przez książkę „zżyłam się” z Panią Ulą. Udało mi się ją odwiedzić, to było niesamowite spotkanie. Dowiedziałam się, że wędrowała tak codziennie na grób swojej matki. Żyła w domu bez ogrzewania, możliwości ugotowania czegokolwiek. Teraz mówi, co mnie w sumie uspokoiło, że nie ma do czego wracać i docenia podany ciepły obiad, opiekę. Tak się to wszystko jakoś poprzenikało.

Skoro jesteśmy już przy Nowej Rudzie, nie sposób nie spytać Cię o naszą noworudzką mitologię. Coś naprawdę unosi się w tym powietrzu, płynie w tej wodzie i przeżera się w tej ziemi, że liczba twórców na kilometr kwadratowy wydaje się tu większa niż w innych rejonach? A może ulegamy zbiorowemu złudzeniu wyjątkowości, bo po prostu stąd pochodzimy?

Och, z odpowiedzią przyjdzie nam się zmierzyć, tworząc. Coś na pewno jest na rzeczy. Jest tu magicznie, tajemniczo, wyjątkowo, trochę turpistycznie i przez większą część roku to świat rodem z ekspresjonizmu niemieckiego. To miasto czarno-białe, przerysowane, obdrapane, opuchnięte. Samobójcy rzucający się z czarnego mostu. Przez to jest jakoś prawdziwie, dosadnie. Musimy się mierzyć z dwuwymiarowością tego pięknie położonego miasta, czy tego chcemy, czy nie. Skrajnie na drugim biegunie mamy przecież Festiwal Góry Literatury, który wznosi Nową Rudę na inny poziom. A już abstrahując od wszystkiego, jest duże bezrobocie, więc co tu robić, jak nie kontemplować i pisać (śmiech).

W Twoim pisaniu można wyczuć duchowy wpływ Olgi Tokarczuk, dzięki której nasza lokalność będzie pewnie czule przechowana niczym kawałek tkanki w formalinie. Jaki jest Twój związek z twórczością Olgi i czy można być noworudzką (i polską) pisarką bez lekcji wyniesionych z jej literatury?

Twórczością Olgi fascynuję się przez większą część mojego życia. Dorastałam z nią, jako czytelniczka, kobieta, człowiek. Z innymi pisarzami różnie bywa – tutaj romans kilkuksiążkowy, tam jednorazowy skok w bok, a ona towarzyszy mi całe życie. Z każdą książką relacja się pogłębia, przypomina dojrzały związek. Jej treści przenikają przez najmniejsze szczelinki psychiki i docierają do może nawet mi niedostępnych obszarów.

Olga często mi się śni. Kiedy byłam nastolatką, zdobyłam się na to, żeby wysłać jej opowiadanie „Obraz”. Odpisała mi, kartka przyszła w Wigilię, cudny prezent. Do dziś ją mam. Ostatnio wróciłam do tego opowiadania, które dziś nazwałabym raczej szkicem. Rozwinęłam je, a ze względu na swoją historię jest mi szczególnie bliskie. Swojego czasu nasze drogi z Olgą się przecięły na gruncie czysto ludzkim. Do dziś mam radochę, że z moją guru, dziś noblistką, myłam okna w jej domu w Krajanowie, mimo że nie cierpię myć okien…

W pewnym momencie wyprowadziłaś się z Nowej Rudy i osiadłaś w Wielkopolsce. Jak wyglądało to pożegnanie, a może wracasz tu na tyle często, że „Pępowina” nie została wcale odcięta? 😉

Mówiąc całkiem serio, to nie wiem. Moja relacja z Nową Rudą jest niedefiniowalna. Ciągnie mnie do niej jak ćmę do ognia… Jest swojska, pięknie położona, niesamowita, ale czasami mnie irytuje i rozczarowuje. W każdym razie pomału przybliżam się do niej, bo właśnie przeprowadzam się do Zielonej Góry. Lubuszanom jest znacznie bliżej do Dolnoślązaków niż Wielkopolanom.

Przygotowujesz teraz zbiór opowiadań. Co to będą za historie? Zanurzymy się w znów w sudeckich klimatach?

Tomik „Drzazgi” składa się z opowiadań przedstawiających losy pojedynczych bohaterów. To, co ich łączy, to pewnego rodzaju izolacja, osamotnienie, życie zdeterminowane jakimś wydarzeniem. Całość jest inspirowana filmem „Obywatel Kane” i próbą zrozumienia, co jest ich „różyczką”. Opowiadania osadzone są głównie we Wrocławiu, ale też w Nowej Rudzie i Świdnicy. W miejscach, gdzie dłużej lub krócej mieszkałam.

Na koniec chciałbym Cię spytać o Twoje ulubione elementy rzeczywistości. Filmy, książki, sztuki, miejsca, płyty, seriale. Dobre są takie spontaniczne listy, bo można coś z nich dla siebie wyłowić.

Na różne etapy życia przypadają inne nazwiska i tytuły. Ale myślę, że jest taki okres w naszym życiu, kiedy tożsamość jeszcze się kształtuje i pewne „elementy rzeczywistości” wwiercają się do głowy na zawsze lub po prostu tak nam przypadają do gustu. Moje typy to:

„Anioł zagłady” Luisa Buñuela, genialna historia, która zawsze przychodzi mi na myśl, kiedy znajduję się w patowej sytuacji. „Niebo nad Berlinem” Wima Wendersa, anioł z miłości do kobiety zostaje człowiekiem. Ich spotkanie jest dla mnie ideałem spotkania kobiety i mężczyzny. „Persona” Bergmana, na cześć bohaterki Elizabet Vogler i jej przypadłości nadałam mojemu bohaterowi nazwisko Fogler. „Manhattan” Allena, Polański, Tarantino. Sceny z udziałem Christopha Waltza w jego „Bękartach wojny” to jest mistrzostwo świata.

Skończę na zasadzie „ecriture automatique”: “Przystanek Alaska”, “Twin Peaks”, “Przyjaciele”. Sztuki Augusta Strindberga i Elfriede Jelinek. Bjork, Nick Cave, Dead Can Dance. „Niebezpieczne związki” Laclosa, “Kandyd” Woltera, “Bieguni” Tokarczuk, “Cham” Orzeszkowej. Międzygórze, Hel, Mont Sainte-Odile w Alzacji, Pireneje. Uwielbiam kawiarnie, pozdrawiam Białą Lokomotywę. 😉

Rozmawiał Kornel Maliszewski


Alicja Mielcarek, kiedyś dziennikarka, teraz bardziej logopedka, a z doskoku aktorka. Ciągle w procesie. Noworudzianka na emigracji, ale dowód miłości do miejsca pochodzenia zostawiła w debiutanckiej powieści „Pępowina”. Inicjację literacką radośnie przeżyła na festiwalu Góry Literatury, gdzie w konkursie na krótką formę literacką doceniono i wyłoniono jej opowiadanie „Koza”. Zapalona kawoszka i miłośniczka nieoczywistości.


Zobacz także:

Alicja Mielcarek – “Pępowina”

Co jest cięte – recenzja “Pępowiny”

Duchy, mam nadzieję, nie mają do mnie pretensji – rozmowa z Justyną Nawrocką