Co dwie minuty powstaje tyle zdjęć, ile zostało zrobionych przez cały dziewiętnasty wiek. Taśmociąg ujęć, kolorów, filtrów zaciska gardło; prezentacje, odbicia świata rozlewają się niczym kolorowa zupa i musimy czasem podpłynąć w sam róg sufitu, aby nabrać powietrza, wpaść w bezruch i chociaż przez chwilę nie dodawać niczego od siebie. „Kwestia wyboru” Mariusza Ropczyńskiego to tomik zdecydowanie fotograficzny, jest to jednak fotografowanie ze starych dobrych czasów – misterium obserwacji, rytuał migawki, późniejsze powolne przeglądanie odbitek zawiniętych w szary papier. Każdy z wierszy możemy potraktować jako zdjęcie, z którego zrobieniem autor długo się nosił, czekał na odpowiedni nastrój wizualny, rozlanie się światła i cieni, dobry rozkład liści, kałuż i błota. U Ropczyńskiego na początku nie było słowa, wszystko zaczęło się, obudziło wraz z otworzeniem oczu, zarysowaniem konturów przestrzeni, wizualnym ulokowaniem się w krajobrazie. Słowa przychodzą później, gdy świat dawno się już zmaterializował i zostały po nim kształty, przebłyski, bryły wabiące do siebie słowa i systemy skojarzeń. Autor zdaje się podświadomie mówić, że język jest synem obserwacji, czymś naddanym, czymś coś się skrapla i można go przetrzeć szmatką, aby dotrzeć w sferę praprzestrzeni, praobserwacji, może niebytu. Świat „Kwestii wyboru” zastyga niczym zalany żywicą, nie jest to jednak późniejszy bursztyn przecinany ciosami światła, ale czarna materia, dziura sepii, wokół której krążą cienie. A w środku ślamazarne zmiany pór roku, bezruch przyrody i postaci, które wolno się przemieszczają, czasem budują coś z ziemi, spotykają się na zjazdach rodzinnych, mając wobec siebie spore wątpliwości. Autor pozbywa się siebie, odkłada na kołek karabin auto-ujęć, wyrastając z czasów, gdy trzeba było trzy razy przeprosić, zanim zaczęło się mówić o sobie. Jest w tej postawie pewna godność, wrodzona lub wyuczona skromność, szacunek wobec odbiorcy. Ropczyński nie mówi – popatrz, to ja, opowiem ci o sobie, zobacz, jak myślę i czuję. Proponuję raczej wspólną obserwację terenu, podaję czystą kartę z emocjami do własnego użytku, nie narzuca się, czasem tylko dyskretnie podsuwa puenty. Nie przemyca też żadnej ideologii, jest cichym orędownikiem swojego ogródka. Nie wojuje z podgrzanym, przyśpieszonym światem, dla niego kontemplacja, dokładność, cichy pochód wydają się wyborem oczywistym, naturalnym, prostym, będącym poza kwestią racjonalności i obszarem świadomego podejmowania decyzji. Nie jest to dumna z siebie slow poetry, szczerząca z zadowoleniem zęby poezja małych ojczyzn, lecz skromne budowanie wersów w oparciu o to, co znajduje się najbliżej skóry, co można zaobserwować podczas patrzenia, mrużenia oczu, wgapiania się w horyzont. „Kwestia wyboru” może mieć swoich zwolenników wśród ludzi, którzy myślą i działają podobnie do autora, przebywając w swojej niszy poza głównym rozdaniem, wieczną sztafetą i wybuchami aktualności. Tomik Ropczyńskiego to kilka listków pastylek, które mogą leczyć rozbitą koncentrację, poszarpane nerwy i zajady, które się tworzą, gdy biegnie się całe życie pod wiatr. Kornel Maliszewski |
2020-06-12