Justyna Nawrocka – Paragon

Lata 90., wojewódzkie miasto na południu Polski. W mgłach, oparach smogu na pogórniczych zapadliskach i ciemnych uliczkach włóczą się subkulturowe bandy, szukające zniszczenia i resztek znaczeń. Główna bohaterka, dziewczyna z dobrego liceum, gnana ciekawością wyrusza w swoją prywatną podróż w głąb miasta, zatapiając się coraz bardziej w mroku i delirycznym, rozedrganym punkowym podziemiu. Justyna Nawrocka plastycznie przeprowadza nas przez ten czyściec pełen dziwacznych postaci, zapomnianych światów, tworząc lekko przybrudzoną, choć czułą laurkę o niechcianych i niewidzialnych, oraz tych, których już nie ma lub nigdy nie było. Kolejne historie gnają w Paragonie niczym dzikie psy, podczas lektury wybuchają w nas wspomnienia, obrazy, szalone sekwencje, spiętrzenia słów. Chcemy wreszcie dobiec do końca tej przygody, aby potem wielokrotnie wracać do naszych ulubionych kawałków.


Justyna Nawrocka, poetka, laureatka wielu nagród i wyróżnień (Poeta Dolnego Śląska 2011, 2017, Dolnośląska Biblioteka Publiczna im. T. Mikulskiego, Wrocław, Nagroda Prezydenta Wrocławia za wiersz o Juliuszu Słowackim). Fragment powieści “Paragon” został nagrodzony uczestnictwem w warsztatach literackich „Pisanie Nowej Rudy”, prowadzonych przez Olgę Tokarczuk, Karola Maliszewskiego, Zbigniewa Kruszyńskiego. Jest autorką dramatów („Noc z K.”, „Singing queen”, „Tupinambarana”, wystawionych w formie czytania performatywnego w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. „Pan od busa” dostał się do półfinału Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej). Publikuje recenzje teatralne w „Dzienniku Teatralnym”.


Babcia stopniowo zamieniała się w niemowlę, przynajmniej w ilości zapotrzebowania na pampersy, papki, jogurty. Starzejąc się, dziecinniała, karlała, stawała się małą Marysią z cieniutkimi nóżkami o dorzeczach żył. Na twarzy błogi uśmiech, białka oczu ufnie i bezrozumnie pozwalały zrobić ze sobą wszystko, co wymyśliły wredne pielęgniarki. Babcia Marysia pewnego dnia po kawie bez kawy, do tortu bez tortu, postanowiła coś zmienić. Czuła, że wariuje z tej chorej nudy i ciszy telewizora. Prądu szkoda, a renta mała, tak jej mówili w domu, pokazując niedorzecznie wysokie rachunki za leki. Zdecydowała, że umrze. I koniec. Każdy musi to zrobić jakoś po swojemu, mieć pomysł na siebie, wykreować odejście, jak kabotyn zagrać ostatni akt. Mówią, jakie życie, taka śmierć. Pokaż mi, jak umrzesz, a powiem Ci, kim jesteś. Zaczęła od zapominania. Amnezja świadoma jest najlepszą ucieczką od porzuconych nadziei i planów. Pozostało jej podążanie w przeszłość, uporczywy monolog z Bolusiem, mężem krawcem. Nie tym wyśnionym, wymarzonym, z niemych filmów, bo ten, którego ślepo pokochała, oblał egzamin z miłości, a nawet z jej udawania.

Poznali się na tańcach w pobliskim parku. Tańczyli na tarasie widokowym, przed oczami mieli panoramę całego miasta. Wieże dwóch kościołów, czerwonego dla katolików i białego dla protestantów, maszerujące domy wielomieszkalne, ukrywające śmiechy i płacze, pijackie kłótnie i czułe szepty kochanków. Marysia tego wszystkiego nie widziała, patrzyła w jego zrośnięte brwi i wyobrażała sobie, że poznała właśnie króla cygańskiego. Był przystojny, rosły, barczysty, o żywych oczach, kwintesencja męskości.

Ona urodziła się z wadą, z bielmem na lewym oku, porośniętym mleczną łuską. Jej wielki kompleks, szczególnie, jak podziwiający jej zdrowy profil mężczyzna, doznawał szoku na widok drugiego boku twarzy. Kojarzyła mi się w wiedźmą Ple-Ple z dobranocki, wynurzającym się z błotnistej mazi potworem, znającym odpowiedź na każde pytanie.

Piękny, ukrywany przed znajomymi i rodziną, romans urwał się jak niesmaczny żart. Jedyny okres w jej całym życiu, kiedy wierzyła w swój czar, powab. Czuła się jak księżna, przechadzając się z nim parkowymi alejkami różanymi, jego dłonie ślizgające się po skórze, jak gładki materiał, pieściły jej niekochane nigdy ciało. Nic jej nigdy nie obiecywał, nie mogła mieć pretensji. Zbyt wybuchowe wyznania studził chłodem warg. Pytania o dalsze losy związku zmieniał w pytania retoryczne. Kiedy zaszła w ciążę, rumuński książę zniknął. Tego nie było w planach ani jej, ani jego.

– Babciu, a pamiętasz prawdziwego ojca mamy?
Oczy babci rozmarzyły się pod lepką papką zmarszczek, nawet to bielmo wiedźmy Ple-Ple przybrało jakiś rozkoszny wyraz. Spoważniała.
– Na niego nie masz co liczyć – już odpłynęła w swój świat, wcisnęła się w głębokość łóżka. Jaskinia samotności szpitalnej pryczy. Zastępuje Ci kuchnię, salon, toaletę, sypialnię i nawet przedpokój. Stała się autochtonem jednego mebla. Białego, żelaznego, niewygodnego Madejowego łoża.