Językiem po ciele. “Autopsje” Beaty Gruszeckiej-Małek

Kiedy myślimy: „debiut”, przychodzą na myśl skojarzenia z dziełem niedopracowanym, może nieco naiwnym, słowem grzeszącym młodością. Debiut często zapowiada dopiero coś większego, czasem niestety staje się czerwoną lampką z napisem: „temu autorowi już dziękujemy”. Niektórzy z pisarzy wstydzą się swoich debiutów, z różnych zresztą, nie tylko artystycznych powodów. Czytelnicy ukrywają swoje zakłopotanie lekturą, tłumacząc, że to dopiero początki, a te, jak wiadomo, bywają trudne.

Czy musimy stosować ten zabieg względem debiutu Beaty Gruszeckiej-Małek? W najmniejszym stopniu! Gdyby nie informacja na czwartej stronie okładki, że to tomik otwierający przyszły dorobek poetki, słowo „debiutant” nie przyszłoby nam na myśl. Już kompozycja całości, a nawet graficzna strona wierszy wskazują na wyostrzoną świadomość literacką. Jeśli do tego dodamy perfekcyjne panowanie nad słowem, uzyskujemy pełny obraz artysty dojrzałego. Panowanie nad słowem jest w tym miejscu kluczowe.

Poezja Gruszeckiej-Małek sięga do tradycji lingwistycznych i czyni to konsekwentnie, a zarazem na swój własny, oryginalny sposób. Słowne kolaże, z których powstają nowe, zaskakujące znaczenia są nie tylko ciekawą, literacką grą, ale, co bardzo istotne, znacząco poszerzają horyzont interpretacyjny poetyckiego przekazu. Przyznam szczerze, ten rodzaj poetyki nie jest moim ulubionym, tym większy jest mój podziw wobec sceptycyzmu, na jakim wyrasta. No bo skoro sceptyka zachwyca, to jak może nie zachwycać wszystkich?

Gruszecka-Małek panuje nad językiem niczym imperatorowa i posługuje się nim w sposób przemyślany do granic konsekwencji. Służy on jej wiernie jako narzędzie do autopsji, której poddaje się podmiot liryczny w tych wierszach. Polem analizy jest ciało, w czterech, oznaczonych kolejnymi cyklami, odsłonach. Ta poezja posługuje się językiem i motywem ciała do pokazania złożoności ludzkiego doświadczenia.

Otwierający zbiór cykl „Cierp ciało” to obraz ślepej miłości, czy wynikającego zeń przywiązania, wierności, które pomimo oczywistych powodów każą trwać. Sięgnięcie po baśniowy motyw Gerdy i Kaja pozwala zilustrować brak symetrii uczuć. Lodowe szkło w oku Kaja, jego oczarowanie Królową Śniegu, która może przybrać postać innej kobiety/kobiet, alkoholu, narkotyków czy różnych fascynacji, przeradzają się w domu w brud obojętności, frustracji, wreszcie przemocy psychicznej i fizycznej wobec wiernej Gerdy. Jej zostaje cierpienie, powtarzane nieustannie zapewnienia, że tym razem skończy z tym zamkniętym kręgiem zła, ale która jednak, która pomimo wszystko… trwa.

Siła Gerdy okazuje się nie tylko heroiczna. Postawa wierności (może głupia i naiwna) podsuwa jej wiedzę, jaką daje bolesne doświadczenie. Ta wiedza pozwala się w końcu bohaterce wyzwolić, czego zapowiedź daje zamykający cykl wiersz „Dola”.

Doświadczenie relacji z drugim człowiekiem jest obecne również w drugim cyklu „Ciało migdałowate”, gdzie już bez baśniowej charakteryzacji mowa jest o codzienności utkanej z opresji. Jej źródłem są stereotypy kulturowe dzielące role społeczne wedle płci wraz z zestawem praw i obowiązków przynależnych każdej z nich. Nie trzeba dodawać, że kobieta znajduje się tutaj niemal wyłącznie na pozycji ofiary. Kulturowe zakłamanie rzeczywistości idealizuje portret mężczyzny: „Co by było, Adamie, gdybyś zniknął,/kochany mąż, opoka, ostoja,/Domie z marmuru (…)Twoja małżonka, twój płodny szczep/zawsze winny/stłumiony w cieniu/ścian…”. A przecież ta piękna materia, ten niemal patetyczny obrazek ukazuje pęknięcie, które umiejętnie, choć jakby szeptem odsłania podmiot liryczny w wierszu, ujawniając „że, tak naprawdę, byłeś sku…” (Adamie).

Kultura oparta o męski pierwiastek winą łatwo obdziela kobietę, zaś karą jest ostracyzm społeczny, gdzie rzekomo winna „skwierczy na pustelni, a cięte języki ją trawią” (Oliwia). I tutaj jednak siła wewnętrzna wynikająca z samej natury kobiecej, a także z trudnych doświadczeń pozwala przetrwać, nie w dramatycznej walce, ale spokoju: „Spokojnie Oliwio sprawiedliwa, poczekaj/wytrzymaj, wszystkie dawne chwasty/ przeżuwaj powoli, bo one nie mogą cię zeżreć” (Oliwia).

Czy jednak jedyne co daje owa siła i mądrość to pokorne czekanie i świadomość prawdziwego obrazu? Czy bohaterka tego wiersza nawołuje do postawy bierności i zgody na świat, nawet jeśli odbierany jest on jako opresyjny i niesprawiedliwy? Otóż nie. Zamykający cykl wiersz „Początek” staje się symbolicznym rozstaniem z taką postawą i zapowiedzią wyjścia na światło. „Megi to odważna dziewczyna/Pewnego dnia rozstała się z lękiem/(…) każdemu kto myśli, że jest rybą/mogą krwawić skrzela” (Początek). W taki sposób doświadczające ciało uporawszy się z innym ciałem, doświadcza samego siebie, a właściwie to świadomość doświadcza własnej cielesności.

Trzeci cykl „Ciało w spoczynku” jest celnym zapisem takiego doświadczenia. Świadomość i cielesność zdają się tożsame do pewnego momentu, kiedy to nagle zaczyna się proces ich odklejania. Dzieje się tak na przykład w chorobie, która stawia naszą cielesność, jako coś nieomal zewnętrznego. Niszczenie ciała przez chorobę, jego stopniowa degradacja i rozpad czyni zeń „problem zewnętrzny” i obiekt naszych działań (leczenia).

Jednak najważniejszym doświadczeniem tego rozjeżdżania się świadomości i ciała jest czas. Jemu w zasadzie poświęca poetka dwa pozostałe cykle „Autopsji” („Ciało w spoczynku” i „Ciało migdalące /prequel/”. Czas jako probierz przemijania, jako spokojny i cierpliwy, ale diabelnie konsekwentny destruktor naszej osobowości. „Czas” obecny jest w tytułach sześciu wierszy, uzupełniony takimi jego symbolami jak „zegar” (dwukrotnie), czy „upływ”.

Konstatacja upływającego czasu, rzeźbiącego powoli swoje ślady w naszym ciele jest zaskakująca, a może nawet nieco gorsząca. Czas odbiera nam nas samych, tak jak choroba stawia nas powoli poza własnym ciałem, wolniej od choroby, za to z pewnością konsekwentnego doprowadzenia do końca, kiedy „ktoś wyzuty z ubrań/obraca się w prochowiec” (Międzyczas).

Kolejne przypływy czasu podmywają naszą cielesność, zabierając kolejne elementy, niczym warstwy ubrań. Stajemy się coraz bardziej wydrążeni. Opadają z nas gesty, ruchy, zachowania, które zawsze były integralną częścią nas samych. Ten proces dekompozycji, choć stopniowy, przeraża swoją nieodwracalnością. Jakkolwiek wiemy, że jako ludzie jesteśmy naznaczeni skończonością, przynajmniej w jej cielesnym wymiarze, jednak co innego wiedza, a co innego zgoda na ten stan rzeczy. Chorujemy na przemijanie i rację ma doktor czas, że to tylko kwestia czasu. „Panie doktorze czasie, miał pan rację,/powstał strup. Tak jak pan mówił/najpierw dotykały mnie zegarki” (Panie doktorze czasie).

Pierwszym objawom przemijania będą towarzyszyły kolejne pomimo naszych prób ignorowania postępujących objawów. Nie oznacza to jednak postawy lęku i paniki przed oczywistym unicestwieniem, nie koniec naszego czasu jest ważny, ale czas nam dany: „Miał pan rację, dopóki chodzi, nie wybucham, gorzej, gdy milczy” (Panie doktorze czasie).

Unicestwieniem lęku jest przeżywanie codzienności, a nawet kontemplacja przemijania, obecnego w całym istnieniu. Tej afirmatywnej postawie poetka poświęca sporą część wierszy (np. „Ziemia”, „Wesołego deja senti”, „Upływy” „Widmo”). To najbardziej filozoficzna część książki. Daje nadzieję, nie tyle na wieczność, ile na doczesność, w której możemy pięknie się przeglądać.

To stoicka afirmacja dnia i nocy, pór roku i obcowania z tymi, którzy byli tutaj przed nami. Podobnie jak w przypadku wyzwolenia z toksycznych relacji, mamy tutaj propozycję wyzwolenia z niszczącej pięści czasu, wyzwolenia przez zmianę punktu widzenia. Pogodzenie się ze światem, w którym wszystko, co żywe przemija, jest jedynym dostępnym nam remedium na przerażenie własną skończonością.

Inną jest twórczość, do której poetka odwołuje się w kilku utworach w sposób bezpośredni. Twórczość, która może unieważnić przemijanie, zabić lęk i wyzwolić od śmierci i nie chodzi tutaj wcale o nawiązanie do stwierdzenia „ars longa vita brevis”, o unieśmiertelnienie się twórcy za pomocą swoich dzieł. Tutaj chodzi o poetycką, czy literacką materię, którą jest język. „Mogę cię okłamać, że będziesz żyć/wiecznie, nie umrzesz (…) Nie tylko tobie jest z tym ciężko,/dlatego dodam ci otuchy, że wiersz/może nigdy się nie skończyć./Wystarczy urwać zadanie tak, aby” (Przyjacielu).

Spotkanie odbywa się w wierszu, w słowie, w języku „nigdy inaczej się nie spotkamy,/tylko w tym wierszu./dlatego trudno będzie o kropkę” (amantes amare corpus). To w języku można rozegrać również swoje relacje z drugim człowiekiem, stąd zamykający całość cykl „Ciało migdalące (prequel)” stanowi swoisty rewers drugiego cyklu, w którym dochodzi do oczyszczenia z ran doznanych i opisanych w początku książki. Język wyzwala i porządkuje, spokojnie i konsekwentnie, zupełnie jak czas. Docieramy tutaj do sedna tej poezji, jej metafizycznego jądra, od którego wyszliśmy, czyli języka.

Beata Gruszecka-Małek w swoich „Autopsjach” zdaje się wyznawać wittgensteinowską ideę bytu tożsamego z językiem. Tradycja ta rozwijana w angielskiej filozofii lingwistycznej, czyni z języka nie tyle sam przedmiot poznania, ale istotę istnienia. Nie ma bytu poza językiem, w słowie jest nasz początek i koniec. Czy nie przypomina to nam innej Księgi fundamentalnej dla naszej kultury?

Wyznawczynią tej tradycji wydaje się podmiot liryczny tych wierszy, który doświadczając świata za pomocą ciała, doświadcza ciała za pomocą języka. Tak oto język z narzędzia poznania okazuje się uniwersum, w jakim poruszamy się nieświadomi jego rzeczywistej siły. „Autopsje” Beaty Gruszeckiej-Malek to poważna propozycja filozoficzna, niosąca przy tym znaczącą dawkę satysfakcji estetycznej. Ten the biut jest de best!

Beata Gruszecka-Małek, Autopsje, wyd. MaMiKo Nowa Ruda 2022, ss. 66.

Paweł Kołodziejski