Dziadek odszedł upalnego dnia wakacji 1986 roku. Pamiętam, wpadłem do domu dziadków rozpędzony, zostawiając rodziców przy samochodzie. Dwoma susami przeskoczyłem schody i już byłem wewnątrz. Ale było tak dziwnie cicho, że od razu straciłem cały impet. Na stoliku na werandzie leżała kartka z zeszytu w bladą niebieską kratkę, z charakterystycznym krzywym pismem babci. Od razu je poznałem. Stawiała litery, jakby sprawiało jej to jakąś niewymowną trudność. Przed wojną chodziła do gimnazjum, co nie było wtedy takie powszechne. Była oczytana i inteligentna. Uczęszczała do renomowanego, pierwszego w Łodzi żeńskiego gimnazjum im. E. Sczanieckiej przy ulicy Średniej 16 (obecnie Pomorskiej), pracowała w zorganizowanym w Łodzi przed wojną przez Amerykanów Związku Młodzieży Chrześcijańskiej YMCA, a także jako wychowawca kolonijny oraz bibliotekarz. A do tego miała niezwykłą sprawność manualną – pięknie wyszywała. Patrząc na to, co napisała, zawsze byłem zadziwiony, że aż tyle trudu musiała włożyć, by osiągnąć tak skromne estetycznie efekty.
Tak więc poznałem jej pismo, choć nie do końca rozumiałem, co było napisane. To znaczy, znałem te wyrazy, wiedziałem, co znaczą połączone w ciągi zwane zdaniami, ale mimo wszystko nie mogłem tego poskładać. W moim nastoletnim umyśle układało się to wyłącznie w niezrozumiale abstrakcyjną całość. Odłożyłem kartkę, nie potrafiąc poradzić sobie z zadaniem. Wszedłem dalej do korytarza prowadzącego do pokoi, rozglądając się z jakąś podświadomie wyostrzoną uważnością. Było pusto. Wszędzie było pusto i cicho. Tylko z zewnątrz przez otwarte okna dobiegało nawoływanie jaskółek, nerwowo przecinających niebo. Ale mocno przyćmione i bardzo odległe. Jakby ptasie trele tylko w skromnej części mogły się przebić przez gęstwinę panującej ciszy. Dopiero w małym pokoju po prawej stronie zobaczyłem babcię. Siedziała na krześle na wprost, tyłem do okna, jakaś skurczona, w nienaturalnej pozycji. Gdy pojawiłem się w drzwiach, podniosła głowę, patrząc mi w oczy. To mnie natychmiast zatrzymało. Nie znałem tego spojrzenia, nie znałem takiej twarzy. Szukałem czegoś znajomego pod tym innym, prawie obcym obliczem. Nie padło żadne słowo. Dziwnie się poczułem, ale jeszcze nie złożyło mi się to w całość. Dopiero gdy przetoczyła się pierwsza fala różnych myśli, mój wzrok podążył w prawo. Tam na łóżku leżał dziadek Marian. Był w tym swoim szarym, doskonale mi znanym garniturze, miał ręce złożone na piersi. Od razu wiedziałem, że to on, poznałem to ciało, choć takie nieruchome, bez życia wyglądało jakoś obco. I poczułem jego zapach. Był w powietrzu. Teraz to do mnie dotarło. Zapach starszego człowieka, ubrań nim przesiąkniętych i tych kosmetyków dziadkowych… przemysławki i szarego mydła. Znałem to doskonale. Gdy się przytulałem do niego, do jego nieśmiertelnego beżowego swetra, który drapał w policzek, a mimo to nie protestowałem. Była w tej woni jakaś inna przestrzeń. Drażniła mnie, a jednocześnie dawała swoiste poczucie bezpieczeństwa. I ono, dające mi schronienie, było ponad tym zapachem starego. Tak że bez problemu wytrzymywałem. Dziadek nosił ten sweter, odkąd pamiętam, chyba od zawsze, bo widziałem go w nim nawet na zdjęciach sprzed mojego pojawienia się. Jakby się całkowicie zrośli ze sobą. Był w tym swetrze latem i zimą, wiosną i jesienią. Kręcił się w nim po ogrodzie, podwiązując gałęzie, czy zbierając spadłe z drzewa owoce. Nawet gdy było naprawdę ciepło. Tak ciepło, że ja biegałem wówczas po ogrodzie w majtkach. I to wyłącznie dla przyzwoitości, bo najchętniej chciałbym nie mieć na sobie żadnego odzienia, tak było gorąco. Nie bardzo mogłem zrozumieć, dlaczego ja biegam niemal nago, a dziadek nosi ten swój sweter. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ta potrzeba ciepła to pozostałość, jedna z wielu, po wojennym życiu. Po tych wszystkich zimowych dniach przeżytych w obozie pracy, a potem Buchenwaldzie. Permanentnym głodzie i chłodzie, w którym przyszło mu walczyć o przetrwanie.
Poza tym dziadek był z innej epoki. Ostrzył żyletki na kawałku szkła. Suszył na słońcu kupione na rynku zwierzęce nerki i potem mielił je w ręcznej maszynce z drewnianą korbką, a uzyskanym w ten sposób proszkiem karmił swoje ukochane skalary, z którymi dyskutował potem, stukając w charakterystyczny sposób w szybę akwarium paznokciami swoich żylastych dłoni. Przez czterdzieści lat nigdy nie spóźnił się do pracy. A gdy w końcu raz by mu się to zdarzyło, wziął wolne, żeby uniknąć kompromitacji. Zaś przeczytana przez niego gazeta zawsze wyglądała, jakby dopiero co wyszła z drukarni.
Właśnie wtedy, w tamtym pokoju, poczułem coś jeszcze. Oprócz znajomego bezpiecznego dziadkowego zapachu była jeszcze jakaś nowa nuta w powietrzu. Niby subtelna, choć jednak drażniąco tępa, ledwie odczuwalna, ale już krążąca gdzieś w przestrzeni. Rozchodziła się po zakamarkach. Instynktownie, bo wtedy jeszcze nie wiedziałem, czym ona jest, nie chciałem w niej pozostać. Więcej o tym zapachu dowiedziałem się dopiero później. Dużo później… Gdy do niebieskiego plastikowego worka wkładano przy mnie inne ciało. Wybiegłem na zewnątrz, mijając na werandzie rodziców, którzy potrzebowali chwili, by zabrać z naszego auta jeszcze jakieś torby. Mignęły mi ich twarze. Jakby już stężałe od wiadomości, których energia unosiła się w powietrzu… I już byłem na podwórku. Patrzyłem na ogród. Tak, patrzyłem i nic jeszcze nie myślałem. Dopiero po chwili coś zaczęło układać mi się w głowie. Z tych skrawków, niczym z kawałków bezmyślnie rozrzuconych przez życie puzzli, powstał obraz. Dziwne to było. Dziadek nie żyje – pomyślałem. A może bardziej dotarło do mnie. Bo to nie była moja świadoma myśl. To się działo gdzieś poza mną. Dostałem to jak niewygodną przesyłkę od nieznanego posłańca. Nie wiedziałem, co z tą myślą zrobić. Stałem i patrzyłem na ogród. Potem usłyszałem jakieś strzępki rozmów o zawiadomieniu rodziny, nekrologu do prasy, telegramach, które były ówczesnymi esemesami. Ale nie byłem w tym. Przebywałem gdzieś obok. Słyszałem coś i nie słyszałem. Patrzyłem na ogród. To schronienie, które przez lata mi dawał, jakoś nagle zaczęło się kurczyć. Choć jeszcze niby był tym wielkim kosmosem dziecięcych zabaw. A ja jeszcze nosiłem w sobie pamięć, że liście czarnej porzeczki były 100-złotówkami, i że mogłem też płacić listowiem leszczyny, choć to już były pięćdziesiątki. I że tam, w tej tajemnej przestrzeni, nieudolnie odgrywaliśmy z moją sąsiadką Ewą podpatrzone gdzieś sceny małżeńskie, w których ja byłem zawsze zmęczonym mężem wracającym z pracy, a ona żoną niezmiennie czekającą na mnie z obiadem, ugotowanym z piasku, wody i kawałków liści oraz startej cegły, czasem posypanym dodatkowo płatkami jakichś kwiatów. A także przechodziliśmy badania u lekarza, rozbierając się do naga w ogrodowej komórce. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, czemu Ewka, mieszkająca na poddaszu w czynszowym państwowym drewniaku, tak chętnie uciekała bawić się do mojego ogródka. Dotarło to do mnie później, gdy którejś upalnej niedzieli poszedłem do niej i wspinając się po stromych skrzypiących stopniach, pokrytych zieloną łuszczącą się farbą, przebijałem się przez woń próchna i rosołu. Zapukałem, a gdy z wnętrza odezwał się nieco ochrypły głos jej matki: „proszę”, otworzyłem drzwi. Buchnęła na mnie mieszanka zgnilizny i upału od nagrzanego dachu krytego czarną papą razem z ciężkim aromatem zatęchłych, przepoconych ubrań i dymu papierosowego oraz tępo słodkiej woni skapującej po rynnach ciekłej smoły. Zobaczyłem na środku dużego pomieszczenia balię pełną szaroburej wody, w której radośnie pluskała jej młodsza siostra. A pod ścianą piec oraz dwa wiadra z wodą i pełną węglarką obok. Bokiem do kąpiącego się dziecka przy ławie siedziała roznegliżowana matka Ewy razem ze swoim mężem, których znałem z widzenia, a pomiędzy nimi stała w trzech czwartych opróżniona butelka wódki z charakterystyczną czerwoną etykietą oraz popielniczka z kiepami, na brzegu której – niczym akrobata – próbował utrzymać równowagę tlący się papieros. Na mój widok kobieta starała się powiedzieć coś przyjemnego na powitanie. Ale nawet ja, choć oszołomiony widokiem wnętrza, zrozumiałem, że zabrzmiało to kompletnie fałszywie. Pod tym względem siedzący z kieliszkiem w ręku i w samych majtkach ojciec Ewy był bardziej uczciwy. Nawet nie odwrócił wzroku od wielkiej bryły radzieckiego rubina, gdzie coś migotało, próbując przekazać tajemne informacje, a on z pewnością był jedynym, który potrafił to odszyfrować. Matka, wykonując nieokreślony ruch w kierunku stojącego na szafce talerzyka ze zmęczonym kawałkiem ciasta, zaproponowała, bym się poczęstował, ale grzecznie podziękowałem. Czekałem tylko, aż Ewka będzie gotowa, by wymknąć się z nią z objęć tego piekielnego klimatu. Na szczęście szybko znów byliśmy razem w ogródku. Nasza znajomość była emocjonalna, ale tą niewinną dziecięcą uczuciowością. Widywaliśmy się niemal codziennie i choć nigdy nie padły wyznania z żadnej ze stron, to czułem, że jest mi bardzo bliska, a ja jej. Aż do czasu, gdy na sąsiedniej ulicy zamieszkał starszy o dwa lata Szymek. I nagle spostrzegłem, że Ewa zaczęła poświęcać mu więcej uwagi niż mnie, nawet do naszego ogródka go ściągała. Chłopak nie wzbudzał jednak mojej sympatii, i to nie tylko dlatego, że mi ją odbierał. Po prostu był wulgarny i miał w sobie coś z młodego, dopiero w fazie pączkującej, ale jednak chuligana. Pewnie właśnie ta jego buntownicza zadziorność imponowała Ewce. Nie mogłem z nim więc konkurować propozycjami wąchania ogrodowych róż dziadka. Jak się okazało, nie byłem w swoich odczuciach osamotniony. Moja babcia też miała wątpliwości co do Szymka. Szczególnie po kilku jego niewybrednych odzywkach. Nowy sąsiad szybko dostał więc od niej zakaz wstępu do nas. A zaraz potem przestała się też pojawiać i Ewka. Widywałem ją natomiast, gdy hasała gdzieś z ekipą Szymka. Niedługo potem wyprowadziła się do nowego mieszkania, tym razem w murowanej miejskiej kamienicy, i to w śródmieściu. Dowiedziałem się o tym od jakiegoś kolegi mieszkającego w okolicy. Myślałem, że już nigdy jej nie zobaczę. Kilka dni później siedziałem pod naszym drzewem miłości. Tak nazywaliśmy kasztanowca rosnącego przy naszej ulicy, który słynął z odbywających się koło niego erotycznych schadzek pewnej mieszkanki pobliskich kamienic. Niedługo potem go zresztą ścięto, podobno właśnie z tego powodu. Nie wiedzielibyśmy nic o tym, gdyby nie Hanka, koleżanka z naszej klasy, której o wszystkim opowiedział starszy brat. Podobno z kumplami przychodzili czasem wieczorem podglądać zza krzaków to tête -à- tête. I gdy tak siedziałem pod tym drzewem, które jeszcze wtedy było, niespodziewanie pojawiła się Ewa. Byliśmy tak zaskoczeni, że nie bardzo wiedzieliśmy, co sobie powiedzieć. W końcu zaczęła mówić o pisaniu listów. Dała mi nawet kartkę z nowym adresem, a sobie zapisała mój. Przebąkiwała też coś o pamiętaniu o mnie, ja też nie chciałem być gorszy i mówiłem, że jest ładna i ją mam w sercu, bo mi się nagle przypomniał tekst jakiegoś kowboja z westernu, w którym on w finałowej scenie wsiada na konia i rusza w dal, zostawiając za sobą zapłakaną kobietę, i wtedy słychać melodię i pojawiają się napisy. To pamiętam szczególnie wyraźnie: Ewa pocałowała mnie nagle w usta, kompletnie bez ostrzeżenia, a potem szybko zerwała się i uciekła zawstydzona. Tyle ją widziałem. Nigdy jednak nie dostałem od niej listu, ja też nie napisałem, choć zachowałem jej adres dość długo. Aż w nieznanych mi okolicznościach kartka z nim zaginęła. Zapamiętałem jednak Ewę, bo dzięki niej poznałem ten wilgotny słodki smak na ustach, do którego często potem wracałem, a on rozpalał moją niewinną wyobraźnię.
Niepostrzeżenie, gdy stałem, patrząc na ogród, wdarła się jakaś niewytłumaczalna nuta bardzo odległego echa czegoś kończącego się, a może bardziej dopiero zapowiedzi tego finału. I to uczucie już mnie nie opuściło. Choć winorośl pięła się po murze jak dawniej, czereśnia niezmiennie kusiła dojrzałymi owocami, a wielki włoski orzech tradycyjnie rozpościerał baldachim swojej aromatycznej cienistej zieleni, coś się zmieniło.
I niedługo tamtej jesieni ponownie stanąłem w tym ogrodzie. Byliśmy sam na sam. I wtedy to wyraźnie zobaczyłem. Nagle objawiło się przed moimi oczami w całej wielobarwnej jesiennej aurze i jej aromacie. Ogród już nie był tym kosmosem. Spomiędzy liści przerzedzonych jesiennym czesaniem chłodu, wiatru i wilgoci przezierało ogrodzenie sąsiadów. Skąd się tam nagle wzięło?! Odległe krańce ogrodowej galaktyki skurczyły się do śmiesznych rozmiarów. Bezskutecznie szukałem tamtych tajemniczych zakątków, w których rozgrywały się nasze dziecięce epopeje. Drzewa i krzewy, ongiś skrywające nieznane światy, zbledły i zrobiły się przezroczyste, a ich rozłożyste konary nagle stały się zwykłymi gałęziami jabłoni, śliw czy leszczyny. Nie mogłem w to uwierzyć, daremnie szukając tego zaczarowanego świata, który jeszcze niedawno, ledwie wczoraj tu był. Rozpłynął się. Stałem bezbronny z całym bagażem z przeszłości, który teraz okazywał się niedorzecznie bezużyteczny. A potem nastały kolejne odsłony dramatu. Pierwsza pod topór poszła śliwa. Wielka, dominująca w ogrodzie, z ogromnymi fioletowogranatowymi owocami. Tak dojrzałymi, że przy ich otwieraniu gęsty sok strumieniem spływał po palcach. I potem zlizywałem go, dłużej ciesząc się jego cudownym słodkim smakiem. Niestety, zapadały następne wyroki… Na malinówkę w głębi ogrodu, kolejne śliwy i grusze. W tym tę niepozorną przy ogrodowej studni, której owoce dziadek z taką czułością zbierał późną jesienią i pieczołowicie układał na sianie na regale na strychu. Każdy owoc osobno. Wówczas były twarde jak kamienie i nie nadawały się do jedzenia. Potrzebowały czasu. Potem gdy już byłem troszkę większy i miałem siłę podstawić drabinę, wspinałem się po jej stromych szczeblach na górę. W półmroku, nim oczy się przyzwyczaiły, prawie po omacku szedłem do regału i wygrzebywałem z tego ciepłego gniazda owoc, niczym jajko w kurniku. I wykradałem. I cieszyłem się jego wciąż wyrazistym smakiem, który skrywał się pod chropowatą, choć lekko już pomarszczoną skórką. Robiłem to zimą, zazwyczaj tuż przed Wigilią, gdy były gotowe do jedzenia. Bo w Boże Narodzenie gruszki podawano u nas na stół jako ekskluzywny rarytas. Chyba że babci udało się skądś wyczarować banany czy choćby zielone kubańskie pomarańcze. Wtedy gruszki musiały uznać wyższość egzotyki.
Niektóre drzewa w ogrodzie dziadków przetrwały dłużej, bo wyrok na nie zapadł z odroczeniem. Ale i tak musiały za to zapłacić. Co jakiś czas były poddawane zabiegom pielęgnacyjnym. Odcinano im jakąś gałąź, która rzekomo zagrażała domowi czy też zasłaniała tak cenne słońce, przed którym potem się chowano pod dusznym plastikowym namiotem. Nie rozumiałem tego. Czułem się coraz bardziej obco w tym coraz mniej moim miejscu. W końcu toczący się walec przemian pozostawił w ogrodzie wielki nagi plac z przystrzyżoną gładko trawą i otoczony wzdłuż ogrodzenia równym rzędem krzewów. Nowi gospodarze byli szczęśliwi, ale jednak nie do końca. Brakowało im jeszcze iglaków i tui. W miejscu czereśni i śliwy powstała więc namiastka skalniaka, poprzetykana z rzadka krzewami nowych odmian róż. Nie miały nic wspólnego z dawnymi dziadkowymi kwiatami pełnymi ciężkiego aromatu, który niemal osiadał na podniebieniu. Wreszcie domownicy mieli to, o czym marzyli. Ale jak się okazało, do finału, tej wisienki na torcie, potrzeba było jeszcze wycinki orzecha włoskiego, rosnącego u szczytu domu. Pechowo, bo tuż obok wjazdu na podwórko. I właśnie to przesądziło o jego losie. Któregoś pięknego dnia szwagier, wyjeżdżając, zawadził błotnikiem o drzewo i uszkodził karoserię. A właściwie, to może orzech go sam zaatakował, bo on jechał jak zwykle dobrze. Wyrok zapadł. Orzech został ścięty i już nigdy nie rzucał się na żadne samochody. Miałem pomóc w wycince tego pokaźnego drzewa, na które tyle razy wcześniej wchodziłem, podziwiając widok okolicy, ale nie mogłem. Dziwnym zbiegiem okoliczności, podobnie jak podczas poprzednich egzekucji, nie uczestniczyłem i w tej. Zawsze mnie szczęśliwie omijały.
I w końcu pewnego lata po raz ostatni wspiąłem się na czereśnię, by zerwać owoce z naszego bohaterskiego drzewa, które od ponad sześćdziesięciu lat co roku wiosną zachwycało kwiecistą sukienką, niczym panna młoda, jak mówiła babcia. Wprawdzie czereśnie słabły z każdym sezonem, ale wciąż były smakowite. Nawet tego lata zebrałem pół reklamówki. Zachowały pamiętny smak z mojego dzieciństwa. A może to tylko ja go przywoływałem, odkurzając stare półki pamięci…
Wreszcie przyszedł dzień pogrzebu, z tymi wszystkimi nieznani mi ludźmi, jakąś przywiezioną autobusem delegacją z pracy dziadka, gdzie przez wszystkie lata był zaopatrzeniowcem. Na cmentarzu stałem zdezorientowany i bezradnie patrzyłem w niebo, po którym krążyły dwa ciemne punkty. Gdy się zbliżyły, rozpoznałem, że to nadlatujące kruki. Nie sądziłem, by przyleciały po duszę dziadka. Wierzyłem, że on już ma wolne i gdzieś tam, w tym odległym błękicie, wreszcie odpoczywa po wszystkim, czego tu doświadczył. Podejrzewałem natomiast, iż owi wysłańcy są raczej kolegami wuja Adama, który podczas składania trumny do grobu nagle podrzucił żart do zgromadzonych żałobników. Skonsternowani zmierzyli go takim wzrokiem, że natychmiast zamilkł. Tak pożegnaliśmy dziadka Mariana.
Ksawery Kunikowski
Kup 👉 Jak zostałem Żydem