Fragment poematu: Ojcze, nie wiem jak zacząć, znowu Odbierasz mi broń. Ojcze Wielki i Niepojęty, O głosie grzmiącym niby piorun w majową, Duszną noc, o brodzie przystrojonej srebrnymi nićmi Doświadczenia, o dłoniach mocarnych jak Dwa lemiesze, którymi wyrywasz najdziksze Chwasty i czynisz ziemię posłuszną swej niewzruszonej Woli. Ojcze, Twoje rozliczne prace gospodarskie To niedościgłe dla mnie mistrzostwo. Nigdy nie dorównam Tobie w utrzymywaniu Stałej i bezpiecznej temperatury pieca centralnego Ogrzewania, niezbadane pozostaną dla mnie tajemnice Elektryki, ciesiółki, smołowania dachu, Uszczelniania rynien, nikt tak jak Ty Nie potrafi nieporządku w obejściu Zmienić w cudny ład, nikt tak jak Ty Surowo nie obchodzi się z rozpustną asymetrią, Dając jej popalić tak, że znika w wielkim przerażeniu. Pod Twoim surowym spojrzeniem Kulą się zwierzęta i nawet rośliny zdają Się pochylać w pokorze, kiedy fachowo Zadajesz im nawozu lubo też studziennej wody. Nie złamią Cię przeciwności, którymi Tak hojnie szafuje nieprzekupny Los, nie Ugniesz się pod razami chorób i licznych Przykrości od niewdzięcznych bliźnich, Rodzonych dzieci nie wyłączając, niestety. Niezniszczalny jesteś jak lita skała, która Z głębin Ziemi wypłynąwszy, przez milion lat Miękkość swą i żar oddała zimnej hardości Bazaltu. O, Wielki Ojcze, Wielki I Niedosiężny jak wzór metra ukryty W podparyskim Sevres lub wzór sekundy Wciąż uciekający detektywom światła. Jakże mi Ciebie opisać, mnie, niegodnemu Stać w Twoim rozłożystym cieniu, a co dopiero – Opowiadać ojcowskie historye. Nawet nie śmiem Prosić o Twe pozwoleństwo, dlatego W ukryciu kreślę te tu strofy, próbując Z nich wywieść kiedy, jak i dlaczego Stałeś się tak potwornie Wielki, że nie ma Środków lokomocji, by objechać całą Twą Dziedzinę oraz urządzeń mierniczych, by zmierzyć Ją i rozrysować na mapie pstrej i płaskiej. Wchodzę dziś w Twe włości jak złodziej, Włamywacz, jak menel bezdomny, który Na wycieraczce plecionej z konopnego sznura Złożywszy swoją ciężką głowę, Namiastkę domu śni, dopóki nie Zbudzi go wzburzony okrzyk lokatora Lubo też kopnięcie. Och, Ojcze, gdybyś mógł Usłyszeć słowa, które mam pod czaszką, Lecz które nijak nie mogą i nie potrafią Opuścić jej i opaść atramentowym deszczem Na kratkowaną biel mojego zeszytu! Słowa, które tam, po czaszką siedzą Najpewniej zmarszczką głęboką naznaczyłyby Ci wysokie chmurne czoło, ale przecież nie potrafią, Nie mogą się zdradzić, to jest sprzeniewierzyć Przyrodzonemu poddaństwu, z jakim dziś lepię te wiersze, W poddaństwie tym bezpiecznym się czując I może nawet pewności siebie, może nawet Odwagi i męstwa nabierając, niby kiełek, Który wzrastając w inspekcie, przesadzony Być może następnie na przestronniejsze areały. Ach, Ojcze, Ojcze, Ojcze czemuś Mnie nie opuścił, kiedy pora była ku temu? Na przykład – kiedy magiczną 18 lat granicę Przekroczywszy i jeszcze jeden rok, wyruszyłem Po wiedzę na północną stronę, do miejsca Wrzeszczem zwanego, chyba przez wzgląd Na żakerię wrzeszczącą nocną porą wśród sennych Akademików. Dlaczego regularnymi przekazami Pieniężnymi, a także domową wałówką karmiłeś Bachusa i mnie, wiernego ucznia jego? Nie lepiej było zostawić marnotrawnego na pastwę Bractwa piwoszy, tudzież amatorów rosyjskiej Wódki dumnym imieniem Kutuzowa zwanej lubo też Spirytusu słabo rektyfikowanego o królewskiej Nazwie Royal? Tak, Twój marnotrawny Pieniądze i wysiłek Twój cały marnotrawił w Podrzędnych spelunkach oraz technoklubach, Które w owe czasy kraj nasz cały pokrywać Poczęły migoczącą siatką, na pohybel babciom Dzwoniącym na 997 ze skargą, że głośno, Choć od 22 już minęło ze siedem zdrowasiek. Ach, nie o mnie tu mowa, może kiedy indziej Znajdzie się okazja, a i siły, by Zmierzyć się z otchłannym tym tematem, Jakim było studiowanie w miejscu Wrzeszczem Zwanym, w Politechniki gmaszysku solidnym i starym, W stylu wilhelmińskim utrzymanym wielce. To tam nie zdobyłem zaszczytnego tytułu Magistra Inżyniera, czyli mistrza od wznoszenia domów, Tam też nie zapoznałem przyszłej, miłej żony, Ani też nie zapłodniłem uczynnej koleżanki Z sąsiedniego piętra, która w nadziei jakiegoś Zbliżenia lubo choć rozmowy pożyczała chłopakom Przybory kreślarskie i notatki kserować dawała. Ale dość już o tym zmarnowanym, Lecz wesołym czasie! Czasie ubawu Po pachy i po świt blady, kiedy się wracało Do cichego pokoiku na parterze Szczęśliwie umieszczonym, dzięki czemu Mogło się omijać bystre oko portierki I po parapecie przemykać do wyrka. Czasie pożyczania i nieoddawania, czasie Na kocią łapę z czasem, ech, durny, lecz Beztroski czasie sesji letniej, kiedy miast Wykładów utrwalaliśmy w sobie upojenie Na sopockim molo, Bachusa personel, niedoszłe inżyniery! Nie o was mi dzisiaj tu pisać, lecz o Starym, |
2007-04-26