Wiersze tego tomu raz jawią mi się jak nabite sztancą na dermę i filc, innym razem jak myta szlauchem ulica, na którą niebawem spadnie śnieg i znajdujemy frajdę właśnie w tym, że coś czystego upadnie na czyste; nie że będzie myciem brudnego. Fizyczna jest przyjemność czytania ich w każdym świetle: światło nadmierne przygaszają tekstem, to przyciemnione rozjaśniają refleksem. W świetle wypośrodkowanym są drugą strugą nurtu, widać z nich wszystko tam, dokąd idziemy i tam, skąd wracamy.
Konrad Góra
ty tu jesteś od zadawania
właściwie nie tak często jakbym chciał lecz wreszcie
nadchodzą chwile kiedy dobrze umocowani
biorą się do roboty biorą na przesłuchanie
biorą mnie pod włos dzielony na niepewność
dobry glina ulepiony ze złej gliny zły glina
ulepiony bałwan w morzu słabego jak trzcina
myślenia słońcem spomiędzy liści walą
po oczach poznają że kłamałbym gdybym umiał
biorą mnie za kogoś kto zna treść żołądka
zaciśniętego w zespół myślenia drażliwego
biorą za pas broń chwilowego wrażenia
pytania dawno już padły jak niegdysiejsze śniegi
warczą ty tu jesteś od zadawania
pytań niech ci nie przyjdzie do oczu
nie widzieć udawać ślepnąć od tej ciszy
mówić czy są jakieś pytania nie widzę
obyś widział bo gdy pytania jak roszczenia
wygasną zanikną gdy czas na pytania
się skończy głowy położą się pod toporne
trwanie bez niedyskretnej ciągłości
w jamie gdzie mdłości zasypiają
a żukom toczącym kule esencji
nie chce się już dokądkolwiek iść
żółć
może da się wydobyć z gęstwy klarowną
porcję pogodzonych ze sobą świateł
zielone listki młodych brzózek przy drodze
nałykały się słońca i teraz
liściane wątroby wydzielają żółć
żółta smuga śmiga w kącie oka
iskrzy bo słońce taśma za szybą auta
ale ja nie o tym ale o tej chwili
kiedy nie są zielone a nie są jeszcze żółte
kiedy nie są czym były i nie są czym będą nie są teraz
ja o tej chwili kiedy jeszcze
nie wiem w którą stronę skręcić
do lasu w lewo do miasta w prawo niech to
nie zabrzmi nazbyt symbolicznie serio nie wiem
jeszcze jak spędzę resztę dnia
i w tej chwili nie wiem rozwidla się
wężowy język drogi przy której już mało zielone
a bardziej żółte listki młodych brzózek
świecą właśnie w tej chwili może światło
ale nie żadne światło tego nie wie
gdyby wyjrzał
gdyby ze spojrzenia tych młodych na ulicy
odrzańskiej z wiatrem od rzeki migającym blaskiem
reflektorów piskiem kół na szynach szmerem przyciężkiego
wieczoru kiedy niewiele pragnień się skleja
spod dziecinnych pretensji że miało nie być jak dawniej
a jest że po dezynfekcjach remontach miało nie być
pleśni że wszystko tak urządzone że nie ma nic
bez granic że niepotrzebna nikomu zasłona
wyjrzał chłodny robak uśpił sprzeciw wtedy mogliby
dostrzec że już na początku kładł się cieniem koniec
i to było widać choć nie do patrzenia to wszystko
nie do myślenia że to niezaplanowany
stały pobyt w zakładzie przyciemniania szyb
przezmierzchy i przemroki w tej ćmie nie prześwity
i ciągle ulicą przy murze w gruzłach tynku z plackiem gołej cegły
skręcając z odrzańskiej w igielną błąka się wietrzny powrót
Inne książki autora: