Jacek Ostrowski – Szlaki życia

Fragment książki “Szlaki życia: Gdańsk-Warszawa-Kraków-Paryż-Kandahar”


Sznur błyskawicznie napiął się, stopy zawisły tuż nad dywanem.
Ciało z łoskotem spadło na podłogę.
Dziewczyna leżała półprzytomna, a nad nią z nożem w dłoni stał Załuski. Pochylił się nad samobójczynią i sprawdzał tętno. Otworzyła oczy.
– Gdzie ja jestem? – szepnęła.
Jej wybawca uśmiechał się, kręcąc głową.
– W domu, ale niedużo brakowało.
– Skąd pan tu się wziął? – wydusiła.
– Zabrakło mi cukru i przyszedłem pożyczyć. Drzwi były otwarte, to wszedłem.
– Zamknęłam drzwi, dobrze to pamiętam.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Dlaczego? – spytał.
– Co dlaczego?
– Dlaczego chciałaś odebrać sobie największy dar? Co było tak ważne, że chciałaś oddać życie?
– To nie pańska sprawa. Proszę mnie zostawić. Nie miał pan prawa wchodzić w moje życie.
Mężczyzna podniósł się i podszedł do okna. Otworzył je. Patrzył nic nie widzącym wzrokiem na Kościół Mariacki.
Dziewczyna usiadła i trzymała się za gardło, była oszołomiona.
– Mylisz się, to moja sprawa – odezwał się po chwili.
– Pana? A co panu do mnie? A co panu do moich spraw?
Odwrócił się i podszedł do kanapy. Kątem oka obserwował Ewę. Ona zaś podparła głowę rękoma i płakała.
– Co pan wie o życiu? Moje jest gówno warte. Wszystko zmarnowałam, zniszczyłam i nie mam po co żyć. Chcę umrzeć. Chcę, żeby skończył się już ten koszmar.
– Koszmarem nazywasz to, że jesteś w ciąży?
Dziewczyna z zaskoczeniem podniosła wzrok, spojrzała na swojego rozmówcę.
– Skąd pan wie? Skąd pan to wie? O tym nie wie nikt poza mną! Kim pan jest?
– Sąsiadem, nie poznajesz mnie? Łatwo jest się domyślić, co cię gryzie, młoda damo. Skoro młoda ładna dziewczyna targa się na własne życie, to znaczy, że jest w ciąży i to z chłopakiem, który ją rzucił. Teoretycznie sytuacja bez wyjścia.
– Skąd pan to wszystko wie? Śledzi mnie pan? – szeptała.
Załuski wyszedł do kuchni i po chwili przyniósł szklankę jakiegoś napoju. Podał ją dziewczynie.
– Pij, to przyniesie ci ulgę.
Wzięła naczynie i trzymała w ręku.
– Pij, po tym nie będzie cię gardło boleć – ponaglał ją.
Przechyliła szklankę i łapczywie piła. Zaś jej wybawca cały czas wnikliwie się jej przypatrywał.
– Dlaczego chciałaś zostać mordercą?
– Mordercą? Ja nie chciałam nikogo zabić.
– Chodź tu do mnie na kanapę, a coś ci pokażę – zrobił zapraszający gest ręką i sam usiadł. Dziewczyna z wahaniem zajęła miejsce obok niego. Cały czas była oszołomiona.
– Nie musisz się mnie obawiać, naprawdę jestem twoim przyjacielem – uspokajał.
Wyciągnął powoli obydwie dłonie i dotknął nimi skroni dziewczyny. Poczuła dziwne ciepło, wszystko wokoło zaczęło się rozmywać. Poczuła się tak, jakby spadała w jakąś otchłań. Leci, leci i nagle widzi Kraków z lotu ptaka, jest coraz niżej… teraz może dojrzeć pojedyncze domy, poznaje swój, ale nie tu zmierza. Widzi budynek szkoły, tak, tej dwie przecznice dalej. Kieruje się do jednego z okien, jest uchylone. Boże! Widzi siebie, ale jest jakaś inna, poważniejsza, starsza. Siedzi w pokoju nauczycielskim, naprzeciw niej jakaś nauczycielka. Ta kobieta uśmiecha się do niej, mówi coś. Słyszy coraz wyraźniej.
– Naprawdę wszyscy jesteśmy pod wrażeniem. Gratuluję pani syna. Nie dość, że jest najlepszym uczniem w szkole, to jeszcze wygrywa dwie centralne olimpiady przedmiotowe. Myślę, że jest pani dumna z Rafała.
– Bardzo jestem dumna. Jest moim największym skarbem i dla niego żyję.
– Nie dziwię się, jest tego wart.
Szkoła oddala się w zawrotnym tempie. Teraz leci w kierunku Uniwersytetu. Widać oświetlone okna auli. Odbywa się uroczystość wręczania dyplomów. Tłum ludzi, a w pierwszym rzędzie wśród zaproszonych gości siedzi Ewa. To już nie ta dziewczyna obcałowująca się z chłopakiem na klatce schodowej, to kobieta w średnim wieku.
Na mównicy stoi dziekan i przemawia do zebranych.
– Drodzy państwo, jest mi niezmiernie miło oznajmić, że wśród naszych dzisiejszych absolwentów jest student, któremu udało się równolegle skończyć cztery kierunki. Jest to pierwszy taki przypadek. Prymus nazywa się Rafał Jałczak i zapraszamy go jako pierwszego do odebrania dyplomów – wskazuje kogoś na widowni.
Na sali robi się szum. W trzecim rzędzie podnosi się z krzesełka wysoki chudy młodzieniec z burzą czarnych kręconych włosów. Wśród gromkich oklasków podchodzi do szefa wydziału. Ten wręcza mu cztery ciemnoniebieskie książeczki.
– Nasz wybitny absolwent ma do nas jedną prośbę. Chce powiedzieć kilka słów i robię zadość jego życzeniu, udostępniając mu mównicę – dziekan siada za prezydialnym stołem, a do mikrofonu podchodzi Jałczak. Spogląda po zebranych, zalega cisza.
– Wiem, że w pierwszych słowach powinienem podziękować gronu naszych wybitnych wykładowców, ale proszę o wyrozumiałość. Chcę moje pierwsze słowa skierować do mojej mamy, będącej tu razem z nami.

Spogląda w kierunku Ewy. Wszystkie oczy kierują się na skromnie ubraną kobietę w pierwszym rzędzie. Ona siedzi wpatrzona w syna, a jej oczy błyszczą od łez, od łez szczęścia.
– Mamo, dziękuję ci za wszystko, dziękuję ci za twoje poświęcenie, za twój trud i oddanie. Zrezygnowałaś ze wszystkiego, żeby mnie wychować, dałaś mi całe swoje życie. Nie ma nic cenniejszego niż życie. Za to wszystko dziękuję ci!

Zrywają się gromkie oklaski, cała sala wstaje i bije brawa.
Nagle wszystko ginie.